Zaczęło się jakoś we wrześniu. Pogoda wciąż jeszcze (bardziej niż w sierpniu) przypominała lato, ale idąc ulicą poczułam JĄ. Unosiła się w powietrzu z zapachem suchych, lipowych liści. Ten zapach pamiętam z dzieciństwa, kiedy wracając z przedszkola z upodobaniem (i ku głębokiemu niezadowoleniu Macierzy: "Będziesz miała całe nogi czarne!") rozkopywałam nogami zmiecione na brzeg chodnika zaspy.
Kolejne dni i tygodnie przynosiły fale kolejnych olfaktorycznych uniesień. Powidła śliwkowe z cynamonem. Grzyby i jesiennie wilgotny las. Nabierające słodyczy gruszki. Prażone orzechy. Zimowe, schnące w cieple jabłka. Z niczym nieporównywalny trawiasto-cytrusowo-zielony aromat pigwy (jeśli jakaś firma wypuści takie perfumy - będzie we mnie miała stałą i wierną klientkę). Mało romantyczny, ale jakże wybitnie jesienny zapach pieczonej brukwi.
Suszę, piekę, smażę, gotuję, pakuję w słoiki, żeby przechować te cudowności długie zimowe i wiosenne miesiące.
Żadna pora roku tak nie pachnie. Żadnej innej z taką rozkoszą nie spędza się w okolicach kuchennych. I to jest opinia, której będę się trzymać aż do Świąt :D
Pin It Now!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz