czwartek, 29 sierpnia 2013

Skórzana

I tak idziemy :)
Z dnia na dzień piękniej.
Z ulewą szczęścia nad głową :D
Pin It Now!

środa, 28 sierpnia 2013

Rodzicielstwo bliskości cz. II - Nie karzę, nie nagradzam, NIE WYCHOWUJĘ ( i droga którą szłam)


"Wychowanie to świadome i celowe działanie pedagogiczne zmierzające do osiągnięcia względnie stałych skutków (zmian rozwojowych) w osobowości wychowanka."

Tę definicję poznałam na studiach i znielubiłam od pierwszego usłyszenia. Wydało mi się, że wybitnie pachnie manipulacją. 
Gryzłam temat z różnych stron i z żadnej drań nie chciał wyglądać inaczej. Żaden z wykładowców nie powiedział mi CZEMU właściwie takie oddziaływanie manipulacją nie jest, ale twierdzili, że nie jest, a manipulacja jest be.

Zrobiłam wtedy najgłupszą rzecz, jaką może zrobić człowiek - mianowicie uwierzyłam, że to mylę się ja i moja intuicja, a nie Światli Profesorowie. Dodatkowo usiłowałam sobie zracjonalizować sprawę poddając w wątpliwość to, że manipulacja jest jakimś szczególnym złem, i uznając, że może być uzasadniona. 

Potrzeba było czasu, własnej ciąży, spotkania z Rodzicielstwem Bliskości i jego praktykami, mądrych słów słyszanych od kilku kobiet, czytanych od Agnieszki, żebym odkryła, że to, cholera, jednak ja miałam rację (pełne satysfakcji HA!). Ja i moje wątpliwości. Ja i moja intuicja. Ja i moje czucie.

Jestem pewna, że decyzja jaką podjęliśmy z Przemkiem o NIEWYCHOWYWANIU Aurory jest najsłuszniejsza ze słusznych. Wszystkie nasze doświadczenia przeszłe, z własnego dzieciństwa i obecne, jako rodziców - potwierdzają nasz wybór.

NIE WYCHOWUJEMY naszej Córki.
Nie karzemy Jej i nie nagradzamy, unikamy pochwał i krytyki. Nie uczymy co jest dobre, a co złe. Nie mówimy co wolno, a czego nie wolno. Nie stawiamy zakazów i nakazów. Nie jesteśmy konsekwentni. Nie pokazujemy "kto tu rządzi".

Jesteśmy z Nią. Opiekujemy się. Wspieramy w Jej odkryciach, towarzyszymy w drodze. Respektujemy Jej granice i stawiamy własne, domagając się ich respektowania. Dajemy uwagę, patrzymy WIDZĄC, dostrzegając. Dzielimy się (we TROJE) swoimi doświadczeniami i uczuciami. Nie zaprzeczamy im. Komunikujemy potrzeby. Mówimy czego chcemy, a czego nie chcemy. Prosimy, licząc się z możliwością odmowy (i koniecznością jej uszanowania). Przystajemy lub odmawiamy prośbom, akceptujemy związane z tym emocje. Szukamy, błądzimy i odnajdujemy nowe sposoby na bliskość.

Nie ustalamy celu: masz być TAKA. 
Chcemy, żeby była szczęśliwa, chcemy być z Nią blisko, chcemy rozumieć i być rozumianymi, chcemy się dzielić naszym życiem. Chcemy, żeby się rozwijała i wzrastała we własnym tempie, podążała w kierunku, jaki wybierze. Chcemy Jej dać do tego siłę i umiejętności.

Nie chcemy, żeby STAŁA SIĘ dobra, bo wierzymy, że jest taka od pierwszej chwili istnienia.
Wierzymy, że każdy człowiek dąży do szczęścia, a znaleźć je może przez bliskość drugiego, szczęśliwego człowieka, i niekłamany kontakt z samym sobą. 

To, co do nas należy - to nic z tego nie zepsuć.
To, co mamy zrobić - to pokazać Jej świat, w którym wybierze własną drogę.
To być z Nią i być PRAWDZIWYMI. 

***

Drugą wątpliwością, której na studiach nie udało mi się rozwiać, to jaka magiczna sztuczka ma sprawić, że dziecko robiące coś dla nagrody (cukierka, piątki, słoneczka, motylka, pochwały mamy) nagle zacznie robić to dla samej przyjemności robienia.

Jakim cudem trenując dziecko, ucząc je być "zewnątrzsterownym", oczekujemy efektu w postaci wewnątrzsterownego, prawego człowieka? IMO dostaniemy raczej kogoś mocno uzależnionego od cudzych opinii, podatnego na wpływ, bez poczucia własnej wartości i szacunku do własnych odczuć i potrzeb (bo przecież ważne jet to, co cenią i nagradzają rodzice, nie to, czego chcę ja).

Nie no, serio posłuchajcie: pracujecie dla kasy, w branży za jaką nie przepadacie, i nagle stwierdzacie, że będziecie to robić za free, bo skoro za to płacą, to znaczy, że ta praca jest właściwa i dobra dla wszechświata? Jakoś tego nie widzę.  
Bardziej prawdopodobne wydawało mi się, że dziecko uzna po prostu, że bez nagrody szkoda zachodu.
Co więcej - znów - moje praktyczne doświadczenie potwierdzało moje wątpliwości.

Kar nie stosowałam nigdy, natomiast długo wierzyłam w tzw. "naturalne konsekwencje". Np. nie zjadłeś obiadu - nie dostaniesz cukierka, albo nabałaganiłeś - musisz sprzątnąć. 
!!!
O wstydzie, nigdy nie uderzyła mnie niedorzeczność tych sformułowań. 

NATURALNĄ konsekwencją niezjedzenia obiadu jest późniejszy głód. Konsekwencją NATURALNĄ bałaganienia jest... bałagan. Cała reszta to już represja, kara, środek nacisku i manipulacji.

***

Mówiono mi także (a ja niestety przyjęłam na wiarę), że jedyną sensowną karą jest... brak nagrody. Przemknęło mi przez myśl, że różnica może być trudna do zauważenia, bądź żadna, ale przemknęło i zgasło.

***
Nie stosujemy kar. Żadnych. Fizycznych (!!!), "konsekwentnych", zakazowych, ustnych reprymend, chłodu emocjonalnego. Nic. 
Czemu? 
Bo to nie działa. Żeby być precyzyjnym: nie działa tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Kara nie uzmysłowi dziecku, że jego postępowanie jest niebezpieczne, czy raniące. Wpłynie jedynie na to, że nie będzie ono chciało dać się więcej przyłapać. Że będzie się przed określonym działaniem powstrzymywało ze STRACHU. Jak dla mnie to raczej tresura, a tej w swoim domu nie zamierzam praktykować.

Bo to tak, jakby stwierdzić, że rację ma ten, kto ma władzę. Siłę, żeby uderzyć. Możliwość, żeby zmusić do czegoś, czego robić nie chcesz.
Bo to powoduje, że dzielimy nasz świat na rządzących i rządzonych, że zaczynamy batalię o władzę. 

Och, mogłabym tu przepisać całe akapity "Dziecka z bliska", że strach rzadko prowadzi do dobrego, że sprawianie bólu nie pomoże w ukształtowaniu człowieka szanującego i troszczącego się o innych, że PODSTAWĄ WYCHOWANIA NIE MUSI (nie powinien?) BYĆ STRACH PRZED KARĄ (lub brakiem nagrody). Tylko po co, poczytajcie sami, polecam bo warto.

 A już w następnej części odpowiem na pytanie: Co to będzie, co to będzie???!!! ;)
Pin It Now!

środa, 21 sierpnia 2013

Mleko (nie)wojujące

Zanim o RB, to raz jeszcze o mleku, bo akurat samo się napatoczyło.

Napisała do mnie (elektronicznie) jedna znajoma (z twarzy) kobietka, chcąc wesprzeć mnie, Matkę Karmiącą w (domniemanym) Ucisku.
Ucisk ten wywnioskowała była z, publikowanych przez mua w znanym serwisie społecznościowym, materiałów, dotyczących dyskryminacji mam naturalnie karmiących w przestrzeni publicznej.
Uznała owa kobieta, że jako weteranka (10 lat laktacji :D) winna mi jest wsparcie w opresji.

Wyjaśniłam jej uczciwie, że ja tak z czystej lakterrorystycznej solidarności z karmiącymi-gdzie-bądź, i że sama jako żywo żadnych krzywd na tym polu nie doświadczyłażem była.
Pożegnałyśmy się ogólnomlecznym pozdrowieniem.

Jednakowoż naszło mnie nieco refleksji.
Czy zamiast pisać, jak to nękana jest biedna naturalnie-i-bez-żenady-żywiąca swe niemowlę matka, nie lepiej byłoby skupić się na jasnych stronach tej czynności? Wiecie, taka pozytywna propaganda?

Doszłam do przewrotnego wniosku, że tak i nie :D ("Żyj i rozkwitaj logiko kobieca", jak zapewne w przypływie wyjątkowego natchnienia zakrzyknąć mógłby mój Mąż).

Otóż: o tym, że KP-matki bywają dyskryminowane pisać należy, gdyż:
1. Bywają dyskryminowane i
2. warto pokazać, że przekonania dyskryminatorów nie są jedyną opcją na rynku, ba nie są nawet dominującą, oraz
3. warto dać znać tym wszystkim kobietom, które się z podobnymi sytuacjami nie spotkały, a spotkać (niestety) mogą - że (i jak) można, a wręcz należy dbać o biznes własny i dziecięcia swego, hejterom nie ulegając.

Jednakowoż:
trzeba sprawiedliwość faktom oddać i przyznać w końcu przed światem, że ja osobiście mimo iż:
  • karmię gdzie Dziecię moje apetyt najść raczy, nie przebierając (z co ciekawszych wymienię może: basen - i  nie wyrzucili mnie za wnoszenie jedzenia!!!, tramwaj, stoisko wczesnośredniowieczne, teatr, że o tak standardowych jak CH, przychodnia, park, restauracja, czy "imieniny u cioci" nie wspomnę nawet),
  • nie zasłaniam się w ogóle gdyż Dziecia moja wszelkie szmaty ograniczające widoczność uważa za wymysł szatana, zaś materie blokujący swobodny dostęp ustno-ręczno-nożny do mlekopodajnika za obrazę boską, a ja z Nią batalii na ten temat toczyć nie będę, bo mi się nie chce,
  • zapodaję "górą" i mam co zapodawać,
nigdy, ale to nigdy nie spotkałam się z ANI JEDNYM negatywnym komentarzem. Czy inną nieprzyjemną reakcją.

Za to kilka(wielo)krotnie zdarzało mi się (i zdarza) otrzymywać bardzo miłe i ciepłe "informacje zwrotne".

Od babć (oraz dziadków, a co! I to wcale nie żadnych oblechów, jeno miłych, kulturalnych starszych panów.) zachwalających  i rozpływających się, jak to słodko i dobrze dla dziecka, przez uśmiechnięte spojrzenia "sióstr w laktacji", przesympatyczną Panią Strażniczkę Miejską, spotkaną tu, która łypała na nas, łypała, a w końcu podeszła spłoniona bardzo i powiedziała, że musiała mi powiedzieć, że to piękne i wspaniałe, i cudownie, że mam tak odwagę i w ogóle ach (:D:D:D), przez parę spotkaną tu, która (zwłaszcza ona) rozpływała się nad wszystkim w ogóle, a laktacją szczegółowo, aż po dwudziestokilkuletniego rekonstruktora, który wzruszył mnie szczególnie.

Miły ten niezmierni i znajomy mi skądinąd młodzieniec, podczas jednej z imprez, przypatrywał mi się intensywnie (choć z bezpiecznego oddalenia i - jak zapewne mniemał - niepostrzeżenie) kilkakrotnie, kiedy karmiłam Orę. Zaznaczam przy tym dobitnie, że przyglądanie nie miało charakteru wgapiania się w biust (z resztą i tak Dzięcielina by zasłaniała), jeno skupionego namysłu. Młodzieniec ów zdawał się wieść ze sobą samym walkę o to, czy podejść i przemówić, czy raczej się nie wygłupiać.

Bój rozstrzygnął się ostatecznie wieczorem, kiedy Dziewczę mlekopijne zległo w namiocie, owczym runie i morfeuszowych objęciach, zaś Matka, Ociec i reszta towarzystwa przed owym namiotem i przy ogniu raczyli się wodą (matki Pkarmiące), oraz innymi trunkami bardziej i mniej zacnymi.

Rzeczony młodzieniec poraczył się szczególnie intensywnie, po czym ośmielony podszedł do mnie i lekko niewyraźnie wygłosił przemowę, którą (naprawdę i zupełnie bez ironii) mnie poruszył.

Powiedział, że on NIGDY (!!!) nie widział w sumie, tak bezpośrednio, opieki nad niemowlęciem (tylko dziecko brata, czy kuzyna, ale je widuje rzadko, bo daleko i w ogóle flaszką jest karmione), a karmienia piersią to już w ogóle. I że jak na nas patrzy, to się wzrusza, i że to piękne jest. PIĘKNE. I że on by tak kiedyś też chciał mieć. Taką rodzinę. I że mi dziękuje.

Jeśli to pamiętasz, to ja ponownie BARDZO dziękuję Tobie za tamte słowa :)

Koniec końców - nie wiem, czy mam takie wyjątkowe szczęście, czy przypływ oksytocyny wyświetla na moim rozanielonym chwilą, lakterrorystycznym czole napis: "Ty, który chcesz nam przeszkadzać - żegnaj się z nadzieją. No passaran! Bez kija nie podchodź, a z kijem też uciekaj.", czy też może jednak ta dyskryminacja ma mniejszy zasięg, niż by się mogło zdawać.

Broń Boże nie twierdzę, że to wymysł! Wiem, że się pojawia.

Chcę tylko napisać - że karmienie tam, gdzie akurat trzeba - też może być fajne. Ba, piękne wręcz. I nie trzeba go przeżywać kuląc się przed każdym przypadkowym okiem. Pierś do przodu ;) (wprost do głodnego pysia).

P.S. Ale całkiem możliwe, że z racji faktu iż Aurora zbliża się do poważnego wieku lat dwóch (!!!), za jakieś pół roku zaserwuję Wam całkiem odmienny obraz rzeczywistości widziany oczyma Matki-Uciskanej-Z-Powodu-Karmienia-Piersią-Tak-Obrzydliwie-Dużego-Dziecka ;)
Pin It Now!

sobota, 17 sierpnia 2013

Jestem, jestem i o języku

Piszę i piszę, i skończyć nie mogę. O RB znów. Już gdzieś we mgle majaczą mi ostatnie akapity. Jeszcze odrobinkę cierpliwości.

Relacja z Wolina czeka na swoje zdjęcia, więc też za moment dopiero się pojawi.

Na osłodę wrzucam obrazki ostatnich dni i z dawnej, okołopolonezowej sesji :)

A dodam jeszcze, że Dziecko nasze wprawia nas w zachwyt i podziw, bo oprócz pęczniejącego w szwach słownika (łapie słowa po ich pierwszym usłyszeniu) trenuje namiętnie słowotwórstwo (Wiecie co to ziumba? Naturalnie urządzenie, na którym robi się "ziuuum!", czyli zjeżdżalnia.) , wypowiada całe zdania ("Tata wziąć nogi proszę!" - zauważyliście zwrot grzecznościowy?), naśladuje intonację oraz namiętnie próbuje liczyć (pęęęęć, osieeeeem) i czytać (biorąc kartonik po moich tabletkach - pusty! - i wodząc po nim palcem: "mama, mr, mr, mr, boli, mr, mr, mr").
Okrzyki (blagalne lub rozkazujące) "mleko", lub "mama mleko" przeszły najpierw w "mle czko-daaaać" (z intonacją pytającą lub żądającą), a potem w m-leczko lub meleczko. Bossskie :D

I ja wiem, że pewnie każdy rodzic tak twierdzi, ale Ona jest taka bystra, tak w lot pojmuje zależności i związki przyczynowo-skutkowe, ma tak niesłychaną pamięć do sformułowań, powiązań, okoliczności, wierszyków i melodii, że co jakiś czas zbieramy szczęki z podłogi. Czasem mocno się musimy nagłowić, żeby za Nią nadążyć.
Np. ostatnio, kiedy wracaliśmy ze spaceru, Ora w kripsaku na Przemkowych plecach, zaczęła machać nóżkami, podśpiewując "machu, machu, mach" (jeden z lejtmotywów Jej własnej produkcji). Po czym po namyśle dodała: "ołek, zając". Że bez związku? Trochę trwało, zanim wpadliśmy że:
"Było morze, w morzu KOŁEK,
Na tym kołku był wierzchołek,
Na wierzchołku siedział ZAJĄC
I NOGAMI PRZEBIERAJĄC śpiewał tak..."
(wierszyk z książeczki sprezentowanej przez Chrzestnych, którą Aurora darzy wielką estymą)

Naumiała się też Dziewczynka walczyć o swoje. Do niedawna, kiedy jakieś dziecko zabierało zabawkę, którą się aktualni bawiła - Ora dziwiła się, po czym zajmowała czym innym. Trochę mnie to nawet niepokoiło. Ale od jakiegoś czasu potrafi zaprotestować werbalnie, domagać się zwrotu gestem, bądź wręcz własność czynem odzyskać.

Adoruję to swoje Dziecię w sposób zupełnie bezwstydny.
Wczoraj






Piach pozostaje Jej ulubioną zabawką.
Trzeba otrzepać łapki
 

Dziś. Więcej piachu...

A to dawne...
A głodnych nowości zapraszam do odwiedzenia naszej kuchni. Tam się dzieje :D

A i o piaskownicach jeszcze będzie, i o zmianie poglądów i tym, co komu potrzebne :D. Już zaraz, niedługutko.
Pin It Now!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Wcześniej, czyli (nad)morskie opowieści

Jakiś czas temu wyskoczyliśmy z Madre i Kaszydłem nad morze. Do Łukęcina konkretnie.
To miejsce, które pamiętam z dzieciństwa. Kemping z domkami-blaszakami i stadnina, w której jeździłam na kucyku (Marysi) i karmiłam marchewką konia (Basię). Jedna knajpa z mozajkowym słupem i kulą pod sufitem, Tata kupował mi tam czasem gumę do żucia - lekko zwietrzałą "jusi fruit", jedna budka z goframi, jedna z pamiątkami sklejanymi z muszelek, domek, przy którym mieszkały dwie kaczki - Jaś i Małgosia, wiewiórka, która odprowadzała nas całą drogę, przez las do samej plaży. Kilka ośrodków pracowniczych, drewniane domki WOPR (mieszkaliśmy w "Poziomce" :D), pień złamanego drzewa, wyższy ode mnie, w którym było mrowisko (potem co roku był mniejszy), Jacek i Małgosia - dzieci Jacka i Małgosi - znajomych moich rodziców. Meduzy. Prażynki, których Mama nie chciała kupować i mleczko w tubce, na które niekiedy dawała się namówić.

Teraz ledwo poznawałam to miejsce, rozrosło się i wciąż rozrasta. Ale wciąż nie jest typowym kurortem i w łikend, kiedy na innych plażach nie dawało się wcisnąć szpilki - tu było całkiem znośnie.

Wkopany Tatko :D
Inna mała dziewczynka z babcią. Jakieś 30 lat wstecz.
Na CiotKaszyle :D
A jak Ciotka, to i Wujek do kompletu. Z Babcią. W "Poziomce" właśnie. I w czekoladzie. Był wtedy młodszy od Orki dziś :D.
Jak Tatko może, to i ja chcę!
To samo miejsce, zupełnie inny czas. Wkopana PRZEZ Tatę.
Pływanie na oklep na Tatce (z asekuracją)
 

Dzięcielina (wbrew rodzinnej tradycji) nie przejawia entuzjazmu dla wielkiej ZIMNEJ wody. Na chwilę owszem, ale bez szału. Za to jest prawdziwym zwierzem piaskowym. Piasek może nawet jeść. Tarzanie, babki, kamyczki, patyczki, budowanie, kopanie, zasypywanie. Uwielbia. A apetyt miała zaprawdę wielorybi (znaczy, że wielki jak wieloryb, a nie że tylko plankton ;) )
My za to, korzystając z Babcinej opieki wypławiliśmy się za wszystkie czasy z dziką rozkoszą. Do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze tylko milutkiej flaszeczki zimnego cydru. Więc Kochany Mąż dostarczył :* Mrrrrrrrrrrrrrrr...

A tu jeszcze troszkę prehistorii. To samo miejsce, inny czas...
Jacek, Małgosia, Małgosia, Jacek, Madre, Ja, Babcia Władzia.
Małgosia, Jacek, Ja (połowę zdjęć musiałam ocenzurować - wtedy nikt się dziecięcą gołością nie przejmował).
To był prawdziwy kucyk, a nie jakieś fiu-bździu z różowo-brokatową grzywką :D
Nie pamiętam, jak nazywała się suczka Jacka, ani czy bardziej bujałam się w niej, czy w nim ;)
Pin It Now!