piątek, 29 lipca 2011

Sponsorowane przez S i W

Studnióweczka
Wczoraj mieliśmy studniówkę. Wygląda na to, że to już tuż, tuż... Stresu i lęków przedporodowych nie stwierdzono ;)

Stanik
Pisałam o tym już parę razy. Znalezienie w Sz-nie stanika w moich przedciążowych wymiarach było trudne. Znalezienie stanika w wymiarach obecnych okazało się niemożliwe. O karmnikach nie wspomnę. W związku z czym nie miałam innego wyjścia jak zdać się na Internet. 

Z reguły unikam podawania marek, no chyba, że jakaś wyjątkowo na to zasłuży. Nie robię też testów produktów dowolnych. Ale, cholera, w tej sprawie każda informacja jest na wagę złota.

Spośród kilkunastu dobrych sklepów, oferujących bieliznę na większy biust, znalazłam pięć dysponujących karmnikami z właściwą miseczką. Nie wiem, co mają producenci zamiast mózgu. Jeśli kobieta ma f w stanie przedciążowym, to logiczne, że w ciąży jej się raczej nie skurczy, tylko wręcz przeciwnie. Aaaaaaaaaaaaaa!!!

Sklepy, które zlokalizowałam (z właściwą ofertą karmnikowo-rozmiarową):

Zdecydowałam się na średnią półkę cenową (tak, przy tych gabarytach 100pln to "średnia" półka cenowa) i polską firmę. Na początek. Melissa.

Przyszedł i testuję. Jest na tyle niezły, że nie odesłałam. Ale bez rewelacji. Za tą cenę spodziewałam się jednak nieco więcej. Tkanina wizualnie wygląda gorzej, niż na zdjęciach, ale jakościowo jest niezła. Stanik jest faktycznie bardzo wygodny, podana tabela rozmiarów idealna, system "klapkowy" jaknajbardziej praktyczny. Kształt miseczki nie powala. Nie wiem, czemu polscy producenci w większości mają z tym problem, ale mają. Stanik nie deformuje piersi, ale też nie poprawia kształtu. Jak ktoś jest z własnego zadowolony, to nie ma problemu, jak mniej, to już gorzej. Ja szczęśliwie należę do grupy pierwszej, więc stanik się ostał. Zobaczymy jak trwały się okaże. Przy tych naprężeniach, to różnie bywa.

Szajba poporodowa 
Niech mi nie odbija, niech mi nie odbija! Powtarzam jak mantrę. Przy okazji jakichś poszukiwań okołociążowych wyszukiwarka znów wyrzuciła mnie na brzeg kilku mamino-ciężarówkowych forów. Ratunkuuuu!!!

Czy naprawdę większość kobiet po porodzie się odmóżdża? Kilka młodych mam znam, i są normalne, ale może to jakaś wyjątkowa enklawa jest? 
Czy naprawdę nie da się urodzić i nie zacząć ćwierkać, tiukać, pieprzyć górnolotnych frazesów i generalnie nie cierpieć na postępujące, cukierkowate zróżowienie mózgu? Nie da się już mówić jak dorosły człowiek, a nie jak przeterminowany przedszkolak? Czy niemożliwe jest pozostanie sobą (będąc jednocześnie żoną, matką, kochanką, córką, kim-tam-się-chce), a nie MAMCIĄ, mamunią, chodzącym cyckiem, bujakiem dla bejbika, itp, itd... Noż toż mdłości człowieka ogarniają zaprawdę!

Moja deklaracja niepodległości:
Mam zamiar pozostać Martą Anną Joanną, zwaną niekiedy Wiewi00rą lub Ulfrun - Mama to nie jest moje drugi imię.

I nie będzie.

Co nie znaczy, że nie zamierzam kochać tego, uparcie w tej chwili wierzgającego, źrebaka do szaleństwa. Ale odczłowieczyć i odosobić się nie dam. Nie ma szans. Sorry Winnetou!

Wanienka i ZaWitkowSki
Dostaliśmy wanienkę! La, la, la! O taką (dokładnie jak chcieliśmy):

składaną. Jak Młode wyrośnie to będzie miało kontenerek na zabawki :D Można ją zabrać wszędzie, bo po złożeniu spłaszcza się na naleśnik :D

Dostaliśmy też duecik "Mamo Tato co Ty na to?" Pawła Zawitkowskiego. To też "prezent z listy". Osobiście gościa uwielbiam, Przemkowi też spodobały się jego filmiki (już kombinuje jak zainstalować pięć haków w suficie). Zaczytuję się więc (z książkami w pakiecie są płytki, na razie oglądaliśmy tylko zajawki). 

Oprócz autora w książce wypowiadają się tak zwani "Przyjaciele", czyli specjaliści różnej maści. I ta część jak dla mnie ma poważne wady. Nie odmawiam fachowości Paniom Ekspertkom, ale forma w jakiej przekazują w książce swoje przemyślenia i doświadczenia zupełnie nie pasuje... do niczego. 

Nie umywa się do ekspresyjnego, dynamicznego przekazu autora, jest zwyczajnie nudna. Dodatkowo - jeśli te rozdziały pisane były z myślą o rodzicach z jakąś podstawową wiedzą odnośnie rozwoju dziecka, to zawierają mało konkretów. To raczej zestaw ogólnodostępnych informacji, które można znaleźć wszędzie, nie bardzo się przy tym wysilając, albo które już się "skądś tam" ma. Dla mnie mało tam było ciekawych faktów, czy nowości.

Jeśli z kolei "targetem" byli zupełnie "zieloni" młodzi rodzice, to język jest wybitnie nieprzystępny, zbyt fachowy. Nie to, że nie da się zrozumieć, ale że trudniej.

Natomiast części pisane przez Naczelnego Fizjoterapeutę - cud, miód, orzeszki i poezja. Polecam, zaprawdę polecam, nie tylko mamom i tatom. Można czytać dla samej przyjemności. :D Co ciekawsze pomysły sobie wynotowuję i wyklejam karteczkami. 

To jest faktycznie inne podejście do rozwoju dziecka, do opieki nad nim, do pielęgnacyjnej codzienności. Pięknie, zabawnie, lekko napisane a przy tym (o dziwo) naprawdę napakowane konkretem ("mięchem" tak zwanym), żadne tam pitu-pitu.

Wkurzenie 
Mój brzuch należy do mnie! Najpierw mnie to zaskakiwało (naprawdę, co jest fajnego w klepaniu i macaniu kogoś po wielkim brzuchu?), potem było obojętne, a teraz zaczyna wkurzać. Czy ja łażę i macam ludzi po żołądkach??? Nie! Więc czemu niektórzy zakładają, że skoro mój brzuch ma lokatora, to już z założenia jest miejscem publicznym? Nie jest! I od tej pory, kto się tam będzie pchał nieproszony dostanie po łapach! O!

Wyniki
Byłam na kolejnej zchadzce z Ginem. Glukoza (bleeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!) - podręcznikowo, inne wyniki - nie specjalnie zachwycające, ale w normie. Dalej żelazo i witaminki (nie wiem, czy to objaw ciążowy, ale permanentnie mylę DHA z Omega, a na wizycie nie potrafiłam sobie przypomnieć jakie kapsuły łykam aktualnie - demencja!). Dalej nie znamy płci Wierzgacza, ale uknuliśmy spisek z Babcią (jego, nie moją), że nas wkręci na nieplanowe USG i go dokładnie podejrzymy. A co się będzie stawiał, qrtka na wacie! Ileż można?
Według serducha można budziki nastawiać, Młode aktywizuje się wieczorem, zgodnie ze średnią statystyczną (I kopie Ojca po nerkach. Że mnie, to ja rozumiem, ale że Jego też? Zdolna bestia i od poczęcia obdarzona poczuciem sprawiedliwości społecznej ;) ).

Wolin
Nadciąga. Mam nadzieję, że przestanie padać do środy, bo pięć dni w deszczu pod namiotem wprawdzie już zdarzyło mi się przeżyć (nie raz), co nie znaczy, że pragnęłabym ten eksperyment powtarzać.
Wyprawa Śmiałków

Dostałam od Siostry na urodziny (lista, a jakże - to patent, który się sprawdza :D). Myśleliśmy z Przemkiem, że to prosta gra, bardziej dziecięca. Jakże się pomyliliśmy. Gra wymaga planowania na pięć ruchów do przodu i jest świetna :D Testowaliśmy już (ku całkowitemu zadowoleniu wszystkich zainteresowanych) na sobie, Kaszydle i Ani T. Rewelka!
Pin It Now!

poniedziałek, 25 lipca 2011

Ha! I zaproszenie

Primo:
(fanfary: tadadadadaaaaaaaaaam!!!)



czyli pierwsze pumperniklowe przyjęcie

Chcemy się cieszyć razem z Wami :)
Jako, że to NASZE brzuszkowe, oczywiście nie będzie zbyt konwencjonalne. Nie będzie jedynie babskie i nie będzie w domu. Będzie za to rozwydrzone jak wydra. Przygotujcie się na odkrywanie w sobie dziecka, zejście do parteru, mokre i kolorowe szaleństwa. Bitwy na torty nie gwarantujemy, ale kto wie...

Dla wszystkich, którzy dobrze nam życzą i chcą się z nami dzielić radością. Dla kobiet i mężczyzn, dorosłych i dzieci. Szalona imprezka dla wszystkich, którzy mają odwagę poczuć w sobie dziecko.
Czego należy się spodziewać?
Wody, lekko, średnio i całkiem szalonych atrakcji, drobnego, podwieczorkowego poczęstunku, NIESPODZIANKI (jeśli się uda, dowiecie się pierwsi tego, czego nikt prócz Pumpernikla jeszcze nie wie, a nawet tego, czego nie wie jeszcze samo Pumpernikiel).
Wszystkie szczegóły w linku.

Secundo: Oprócz tego przekazuję apel o pomoc: Pomóżcie Gabrysi 

Tertio: dziękuję Hafiji i Sroce za równoległe nominacje :D Do
Bardzo mi miło :)

Zasady nominacji:
1. Trzeba umieścić u siebie link do bloga osoby, która przesłała nominację.
2. Należy wkleić logo na swoim blogu.
3. Napisać 7 rzeczy o sobie.
4. A na końcu nominować 16 osób i poinformować je o tym, pisząc odpowiedni komentarz.
Siedem rzeczy o mnie:
  1. Jestem szczęśliwa 
  2. Mam Najcudowniejszego Męża na Świecie
  3. Jestem w ciąży
  4. Mój głód doznań i przeżyć jest nieograniczony
  5. Mam hmmm... dziwne? kontrowersyjne? dziwaczne? jakieś takie. Upodobania. Np. "naprawdę kocham deszcz", komórka to narzędzie szatana, wkurza mnie niegramatyczne mówienie i pisanie, itp.
  6. Jak byłam mała zastanawiałam się nad karierą osoby palącej pod kotłem lokomotywy.
  7. Wcale nie kocham dzieci tak w ogólności. Po prostu czasami lubię z nimi pracować i być. Z niektórymi. Nie za długo. No.
:D

Nominuję:
Kaszydełko (straszliwe)
Kahlan84
Racjoo
Agatę, co MaPiec
Fajerwerkę
R0mashkę
Krystiana
Monstermamę
Czulą_b
Agrafkę
Grzegorzową
Fionę_apple
Onną
Garbatego
Zimno
Lucyferkę

Howgh!
Pin It Now!

sobota, 23 lipca 2011

Jak prosiaki w deszcz

Dzięki wszystkim za życzenia :*

Z tego wszystkiego zapomniałam Wam napisać, co jest najlepsze na deszcz i na trzydzieste urodziny.

Otóż na szaromokrość za oknem i na trzydziestkę najlepsze jest wysmarować się z mężem od stóp do głów błotem (z Morza Martwego) i zacieszać jak prosiaki w deszcz :D:D:D Polecam serdecznie :D
Pin It Now!

piątek, 22 lipca 2011

Takie sobie pitolenie, a także ŻYCIE, śliwki, żołędzie i impreza pod boćkiem

I znowu tydzień jak w kołowrotku.
Nie zauważyłam nawet, jak stuknęłam setną notkę (oklaski ;) ).
Zauważyłam za to jak stuknęła mnie trzydziestka.
Od Kochania :*
Chyba przez ten nawał spraw wszelakich bez większego wzruszenia, że to wiecie - czwarty krzyżyk i podobne pierdoły. Nic, a nic nie czuję się nobliwą matroną. I się nie poczuję, a komu się nie podoba - może się wypchać. Sianem i szkłem drobnym ;)

Od Kaszydła

Jakoś kilka dni przed kluczową datą wygrałam sobie od Stetinum książeczkę, na którą miałam chrapkę :D Fajnie trzasnąć sobie taki prezent przedurodzinowy. A książeczkę Michała Rembasa ze zdjęciami jednego znajomego Adriana niniejszym polecam. Tym zakochanym w Zachodniopomorskim i tym jeszcze nie :D

Za niecałe trzy godziny ruszamy do Czaplinka. Przemko się martwi, że "coś się stanie". Jakbym ja w życiu pod namiotem nie spała na litość!

Z frontu ciążowego. To już 25ty tydzień - dacie wiarę? Nadal czuję się dobrze. W prawdzie oddech nieco krótszy jakby, ale ok. Jak się zobaczyłam ostatnio w lustrze z profilu, to podzieliłam się z Mężem refleksją brzmiącą mniej-więcej: "Jezuuuuu! On nie jest duży, on jest gigantyczny!!!",  co nie wiedzieć zupełnie czemu uznał za szalenie zabawne i śmieszne. Łotr!

Żelazo okazało się straszakiem na Wiewi00rki, śliwki nie są mi potrzebne :D Przeżyliśmy glukozę (Ble, ble, bleeeeeeeeeeeeee!) Wyniki za tydzień.

Po prawej na dole przypominam się, w kwestii niepotrzebnych sms'ów :D. A nuż dobra passa wygrywania różności trwa?

Wybrałam szkołę rodzenia i chyba wybierzemy się testować.

W poszukiwaniu fajnych pomysłów na sesję ciążową trafiłam na stronę Anne Geddes.  Zawsze ją uwielbiałam, chociaż jej lalki są koszmarne, a niektóre fotki landrynkowo-obleśnie-przesłodzone, ale niektóre... Powalają. I te ciążowe. Mrrrrrrrrr...  Sami obejrzyjcie na stronie. Na dysku mam jeno kilka :)


I zaczynam myśleć o imprezie pod boćkiem. Z angielska Babyshower Już czujcie się zaproszeni. Chciałabym zrobić jakoś w sierpniu, jako, że ma być plenerowa, nad wodą, dzika i rozwydrzona (jak rozwydrzenie i jak wydra). Szczegóły wkrótce. Naprawdę, NAPRAWDĘ BĘDZIE SIĘ DZIAŁO!

Na koniec, choć nie najmniej ważne, bynajmniej: zajrzyjcie koniecznie na bloga Clatite. Szukamy dawcy szpiku. Jak często macie okazję uratować komuś życie?
Pin It Now!

wtorek, 19 lipca 2011

To już nie koniec. I już! I hipopotam

Czytając poprzednią notkę (mała autocenzura) złapałam się za głowę (metaforycznie) krzycząc (głosem wewnętrznym): Raanyyyyy! Piszę o pieluchach! To już koniec!!!

Po czym pomyślałam i doszłam do wniosku, że - Guzik! Wcale nie!

Piszę o spotkaniu z fajnymi ludźmi, wymianie i nabywaniu doświadczeń.
Piszę o swoim życiu (a przynajmniej jego kawałkach), a tak się składa, że od listopada (rym niezamierzony) pieluchy będą jednym z jego składników. Co nie znaczy, że ogranicza się ono wyłącznie do pieluch.

A jak będę chciała, to napiszę sobie o różowych serduszkach i błękitnych kokardkach!!! I co mi kto zrobi???

Ha! Wykrzyczawszy swój bunt, powracam do pieluch ;)

Warszawa, luksus i burżujstwo
Po powrocie z fabryki chłonności i małej odsapce, postanowiłam wykorzystać wieczór na dopieszczanie się :D

Najpierw podjęłam nieudaną próbę dodzwonienia się do Małżonka, który (mimo moich napomnień i nalegań, żeby chodził z komórką nawet do łazienki, bo na zawał zemrę i urodzę) zostawił ustrojstwo w pracy!!! Całe szczęście wrócił po nie zanim zdążyłam zrealizować groźby.

Wybyłam więc w miasto, celem dokonania zakupów na podróż w dniu następnym.

W Warszawie byłam już kilkakrotnie, jednak nie mam w głowie jej rozkładu. Mimo to postanowiłam zawierzyć swojej intuicji oraz przypadkowi. Po wyjściu z hotelu (widok na Grób Nieznanego Żołnierza)


postanowiłam udać się w kierunku, w którym podąża najwięcej przechodniów, co też uczyniłam (a była to prawa strona :D). Kierując się dalej tą jakże czytelną wskazówką szłam, szłam i szłam, mijając obojętnie przytulne knajpki, pachnące cukiernie i luksusowe restauracje, aż się zatrzymałam. Gdyż ujrzałam. Gość na koniu. Ejże, znam skądś tą personę. No tak, Imć Poniatowski. Już wiedziałam, gdzieżem jest :).

Pewniej więc już i śmielej podążyłam na starówkę. Jak mówiłam w W-wie byłam nie po raz pierwszy i nie drugi, nie rzucając się więc na zwiedzanie zabytków itp. (na które i moje zmęczenie nie bardzo już pozwalało) przemierzałam uliczki i zaułki chłonąc klimat i atmosferę, i obserwując ludzi (jedno z moich ulubionych zajęć).






Mniej więcej na tym etapie Moje Kochanie odzyskało zapomnianą komórkę i zoczywszy jakieś milion tysięcy nieodebranych połączeń - oddzwoniło. Po wysłuchaniu relacji o postępach demolki (Tak, tak. Kiedy ja się  rozbijałam w Stolicy - Mój Cudowny, z młotem, szlfierką i innymi morderczymi narzędziami w dłoniach, podjął heroiczną walkę o poprawę naszych warunków mieszkaniowych. Bohater mój własny, prywatny, osobisty :*:*:*) i cząstkowym choć, niewielkim takim uśmierzeniu bezbrzeżnej tęsknoty, w lepszym nieco nastroju dokonałam strategicznych zakupów żywnościowo-podróżnych i kontynuowałam warszawienie.

Nie mogłam nie odwiedzić malucha. Darzę go czułym sentymentem.



Obserwowałam przez kilka ładnych minut. Gość miał cudowny, naturalny kontakt z dzieciakami. Byłam szczerze zachwycona tak stroną wizualną, jak obserwowaniem tych interakcji.





 


A ten szyld mocno mnie rozbawił. Interesujący pakiecik :D:D:D














Lekko zmęczona wróciłam do hotelu, żeby zjeść kolację:

I tu kilka słów należących się hotelowi.
Wprawdzie moje klimaty to raczej namiot (nie ważne, czy turystyczne "igloo", czy rekonstrukcyjna "łodziówka") i ognisko, ale w kilku przybytkach luksusu w swoim życiu bywałam. I Sofitel Victoria jest naprawdę rewelacyjny.

Nie tylko, jeśli chodzi o wystrój (francuska elegancja), nie tylko o wyposażenie pokojów i wszelkich przeznaczonych dla gości pomieszczeń, nie tylko o uroczy francuski dreskod, który obowiązuje personel, rewelacyjne spa (mrrrr, mrrrrrrr, mrrrrrrrrrrrrrrrr), fantastyczną kuchnię, czy o setki drobnych udogodnień i "ukłonów" w stronę gościa, które sprawiają, że czuje się od pierwszej chwili zaopiekowany, dopieszczony i rozpieszczony. Klimat i atmosfera, niewymuszona i naturalna uprzejmość obsługi i to, że NAPRAWDĘ się uśmiechają. Do gości i do siebie. UŚMIECHAJĄ, a nie prezentują "szczery wyszczerz nr 5".

Zachwalam i polecam. Naprawdę, NAPRAWDĘ cudowne miejsce. Merci bien Sofitel!

Po fantastycznej i wykwintnej kolacji (podanej przez przemiłą obsługę, zabiegającą o zapewnienie idealnego posiłku dla ciężarówki) (i chwili na trawienie naturalnie) udałam się na basen. Ba! BASEN.

Pomijam luksusy przebieralni. Chłodna, ozonowana woda. Delikatnie podświetlona na błękitno. Ścienne, przytłumione oświetlenie w kolorach zachodzącego słońca. Świece i lampiony, wygodne leżaki i sofy, sącząca się w tle delikatna muzyka. Rozkosz. Poezja. Mrrrrrr...

To był mój pierwszy ciężarny raz jeśli chodzi o pływanie. I było bosko. Rozpływanie się w błogości przerwała mi tylko mała chwila grozy. Otóż po przewróceniu się na plecy, unosząc się swobodnie i delikatnie na wodzie obróciłam oczęta moje w górę, gdzie z przerażeniem ujrzałam... hipopotama! Serio! W kostiumie w kwiatki!!! Poznałam na pewno, bo brzuch sterczał mu z wody, jak tylko hipopotamowi może sterczeć. Dopiero po kilku pełnych grozy sekundach zrozumiałam, że cała sala ma lustrzany sufit. Co zaiste robi niesamowite wrażenie. Gdyby nie ten hipopotam... Ehhh...

Wypływawszy się do syta wróciłam do pokoju, gdzie po telefonicznej mruczance na dobranoc z Wikingiem zgasłam jak świeca w cyklonie.

Rano czekała mnie ostatnia przyjemność, czyli masaż. Pani Masażystka była świetnie obeznana ze szczególnymi potrzebami ciężarówek i z pewnym niedowierzaniem przyjęła fakt, że nic mi nie dolega (żadnego puchnięcia, swędzenia itp., itd.) po za drobnymi dolegliwościami krzyża, spowodowanymi jednak raczej moją patologiczną lordozą, niż ciążą samą w sobie.

Jednak kiedy zabrała się do moich rączek i nóżek (po za nimi i kawałkiem karku niestety, przy ciąży nie bardzo mogła się produkować) nie mogła wyjść ze zdziwienia. "Pani naprawdę nic nie puchnie! Do mnie przychodzą ciężarne z takiiiiiiiiimi zastojami limfy, a u Pani nic!" itp. itd. Było bosko. Chociaż Wiking masuje lepiej ;)

Jeszcze tylko pakowanie i już mogłam, objuczona jak mały cygański taborek, ruszyć komunikacją miejską (gdzie te zapamiętane przeze mnie tłumy w W-wskich autobusach? Nie ma. Nie to, żebym tęskniła, broń Boże.) na Dworzec Centralny.

Chwile pozostałe do odjazdu spędziłam w peronowej kafejce, gdzie lekturę i sączenie kawy przerwała mi jakaś Pani, wypytująca intensywnie o temat mojego czytadła, z którego płynnie przeszłyśmy do Pratchetta, eutanazji, magii słowa i maestrii niektórych tłumaczy (Cholewa).

A potem nadjechał pociąg. Udało mi się (ku własnemu zaskoczeniu) bez większych komplikacji znaleźć miejsce siedzące. Miałam jakiegoś niesamowitego fuksa, bo innym się nie udawało. Po ponad 6h podróży (opóźnienie, a jakże) mogłam radośnie pogrążyć się w wytęsknionych ramionach Przemka :)

No i wreszcie w 100% zacząć cieszyć się całą tą akcją :D
Pin It Now!

poniedziałek, 18 lipca 2011

Warszawskie pieluchy na małych pupach nowożytnej Europy ;)


Dramatis Persona:

oraz


i baaaaardzo gościnnie

W tym zacnym towarzystwie spędziłam miniony łikend na warsztatach z marką Pampers.

Nie jestem raczej osobą piejącą z zachwytu nad beleczym, jednak w tym wypadku z czystym sumieniem i michą zacieszoną od ucha do ucha mogę wyznać - było zacnie!

Przede wszystkim (niech organizatorzy mi wybaczą) świetne współuczestniczki i współuczestnicy (tak, kilku mężów towarzyszących też się znalazło). Okazało się, że większość kojarzę z ich pisania. Już w piątek (przybysze spoza stolicy mogli się zakwaterować dzień wcześniej na miejscu imprezy) poznałam (no, prawie) Agrafkę. Konkretnie najpierw poznałam Agrafkową Polę.

 Jadłam samotnie kolację w hotelowej restauracji, kiedy wtargnęło do niej i totalnie zawładnęło (za pomocą uroku osobistego - nienachalnie, acz nieodparcie) to urocze i żywe stworzenie (to o Poli, Agrafko wybacz ;) ). Co prawda szybko wyszłam bo padałam po 6h w pociągu, zamieniwszy z mamą Zjawiska zaledwie kilka słów, ale Pola została moją idolką do końca imprezy.

Następnego dnia, już na warsztatach poznałam resztę ekipy. Grzegorzową (ciężarówki, łączcie się ;) ), którą czytając jej bloga wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, Hafiję (której nie poznałam, mimo, że widziałam wcześniej na zdjęciach) i jej Gabrysia, kahlan i jej Męża oraz Mikołaja (ich synka) który został drugim moim idolem, (z dziewczynami zsiadłyśmy się razem na początku i tak jakoś dotrwałyśmy do końca imprezy) i wszystkich pozostałych.

Kameralność tej grupy (jakieś 10 osób dorosłych), fakt, że wszystkie jesteśmy na podobnym etapie życia, łączą nas wspólne tematy i co najmniej dwa obszary zainteresowań (dzieci i blogi) a także pełen profesjonalizm organizatorów warsztatów, pieczołowitość ich przygotowania i dbałość o szczegóły sprawiły, że naprawdę impreza była rewelacyjna (ja chcę jeszcze raaaaaz - ale z Mężem).

Warsztaty
Na początku miałyśmy spotkanie z ekspertami Pampers - Dermatolożką, Psycholożką dziecięcą i Panią zajmującą się rozwojem ruchowym niemowląt.

Słuchajcie, byłam uczestniczką wielu warsztatów na różne tematy. Warsztatów świetnych, średnich, miernych i beznadziejnych, przegadanych i udawanych, ale te zdecydowanie zaliczają się tylko i wyłącznie do pierwszej kategorii.

Pierwsza niespodzianka: spodziewalibyście się pewnie, że zajęcia w których po za rodzicami (i Babcią Czekoladki) bierze udział kilkoro niemowląt, będą przerywane płaczem, marudzeniem itp. itd. i generalnie niezbyt sprzyjające skupieniu. Wiem, że ja się spodziewałam. Guzik!

Nie wiem, czy to za sprawą drobiazgowej dbałości prowadzących (dziewczyny Pampersa były naprawdę niesamowite) o komfort Mam, Tatów, Babci i Maluchów, czy dlatego, że my sami świetnie czuliśmy się we własnym towarzystwie, czy też ze względu na to, że choć na sali były osoby mające różnorodne poglądy na pielęgnację i wychowanie dzieciaków, to wszyscy zaliczaliśmy się do kategorii osób na ten temat MYŚLĄCYCH (zjawisko dzięki niebiosom coraz powszechniejsze, nie mniej wciąż zbyt rzadkie) - ale fakt, że po za sporadycznym gaworzeniem, kiedy któreś z młodocianych chciało się włączyć w konwersację - było cicho spokojnie i miło. Moje wrażliwe uszy nie zlokalizowały żadnych dręczących zakłóceń.

Druga niespodzianka: spodziewałam się indoktrynacji w szerokim zakresie. Spodziewałam się namawiania, zachwalania i pień pochwalnych. Guzik!

Fakt, że pierwsza część spotkania to było przedstawienie marki i działań prodziecięcych i prozdrowotnych podejmowanych przez firmę, ale miało raczej charakter informacyjny, było wysycone konkretami i nienachalne.

Materiał poświęcony akcji szczepień przeciwtężcowych dzieci i mam w Afryce nie epatował ckliwością, za to dawał do myślenia. Informacje na temat Akademii Zdrowego Rozwoju (tegoroczny temat: "Zdrowy Sen - Aktywny dzień") były zachęcające (Będą w Szczecinie - la, la, la, la, la, la - 2-4 IX - naturalnie będziemy we trójkę), choć Twarz akcji (Ania Dąbrowska) miała na nagraniu promującym minę, jakby bolały ją zęby (ale i tak lubię jej muzykę).

Wszystkie trzy części, tak ta prowadzona przez Dr n med. Danutę Rosińską - Borkowską - fachowa, rzeczowa, acz strawna dawka faktów na temat skóry niemowląt i jej pielęgnacji, ta którą prowadziła Marta Żysko – Pałuba - psycholożka dziecięca - dotycząca snu maluchów, pełna praktycznych sposobów jak dbać o zdrowy wypoczynek dziecka, jak uczyć zdrowych (i zbawiennych dla rodziców) nawyków ze snem związanych i jak rozwiązać związane z tymi zagadnieniami problemy, jak i ostatnia - prowadzona przez Katarzynę Sempolską, najbardziej praktyczna - były naprawdę świetne. Poruszały sprawy, o których już gdzieś słyszałam, do których doszłam sama, jak i takie na które sama bym nie wpadła. Przydatne i praktyczne. Nie przegadane, ładnie opakowane, ściśle związane z rodzicielską codziennością, podane w przemiły sposób, przez kompetentne i sympatyczne prowadzące.

Że przesadzam z pochwałami? Powtarzam - nie zachwalam byleczego, ale też wychodzę z założenia, że jak ktoś zasłużył - to mu się należy. Tym, którzy mnie znają nie muszę uświadamiać, że nie jestem łatwym do zadowolenia odbiorcą czegokolwiek :D

Największy entuzjazm wzbudziła zdecydowanie ostatnia część - czyli warsztaty ruchowe. Do spółki z Grzegorzową z głęboką zazdrością obserwowałyśmy mamy i tatów testujących za pomocą swoich młodych nowe zastosowania gumowych piłek (kolczastych i gładkich), tuneli, koców i mat, rąk, nóg, masażerów do stóp, zestawów do baniek mydlanych i podobnych sprzętów, zupełnie jak się okazało magicznych.

Może na pociechę dostałam od Poli owcę. I byka. I psa. :D:D:D (wszystko oddałam naturalnie, ale w końcu gest się liczy ;) ).

Entuzjazm rodziców w 300% potwierdziły dzieciaki i ich reakcje (zdjęcia wkrótce - tego nie da się wiernie opisać). Najęty przez pieluchotwórców Fotograf oszalał. Z początkowego stanu podpory ściennej, poprzez dreptanie za pełzającą Polą przeszedł płynnie do czołgania, pełzania i innych ewolucji w poszukiwaniu świetnego ujęcia szalejących pędraków. Urocze :D

Potem były jeszcze pytania indywidualne do ekspertów, a potem poszliśmy na obiad. A potem...

Fabryka
 Szczerze powiedziawszy, specjalnie mnie nie wzruszyła. Ja się na tym nie znam. Sprawiała wrażenie a) dobrze chronionej i mającej surowe normy bezpieczeństwa; b) wyjątkowo chyba jak na takie miejsce czystej i estetycznej, c) dbającej o pracownika (takie rzeczy naprawdę widać). Pan oprowadzający uświadomił nam, że jeśli kupujemy pieluchę Pampersa w Europie - w dowolnym kraju - możemy mieć absolutną pewność, że została wyprodukowana w Warszawie :D Różne wzorki i kolorki, technologia ta sama. Dowiedziałyśmy się o restrykcyjnych normach, które sprawiają, że nawet niedostrzegalne ludzkim okiem odejście od wyznaczonego standardu (np. krzywy nadruk) dyskwalifikuje pieluchę z użycia (naturalnie od razu padło pytanie, co się dzieje z odrzutami - niestety idą do recyklingu :( ). 
Wiecie, że w ciągu minuty powstaje niemal 1000 Pampersów Premium? A będzie więcej. Ja nie wiedziałam.

Rozbroiła nas też nonszalancja, z jaką nasz przewodnik zdjął sobie paczkę pieluch prosto z taśmy produkcyjnej, rozbebeszył, w celu demonstracji jak to wygląda w środku, dał do pooglądania, po czym, ponieważ "takie macane nie mogą iść do klienta" - oddał do przerobienia. Chyba wszystkie patrzyłyśmy łakomie na ta prawie pełną paczkę.

W hali produkcyjnej było piekielnie głośno - dzieci zostały więc pod opieką Pań Opiekunek. Najpierw padło pytanie, czy tatusiowie nie woleliby z nimi zostać, uzupełnione przez Hafiję komentarzem, że przecież pieluchy, to bardziej rejon damskich zainteresowań. W tym momencie jeden z Tatów rozczulił mnie niesamowicie, bo z autentycznym szczerym i bezgranicznym oburzeniem stwierdził, że "Mężczyźni też przewijają!". No ba! Pewnie! I tak trzymać! Brawo Tata :D:D:D
My dostałyśmy zatyczki do uszu. Ale zatyczek do brzucha nie było. Całe szczęście miałam ze sobą szal, więc wytłumiłam ;) Chyba skutecznie, bo nie było jakiejś szczególnie rozpaczliwej reakcji ze strony Lokatora.

Potem Pampersówki pokazały nam kilka "reklamowych" eksperymentów z pieluchą Pampers i "konkurencyjną" (nie pytajcie nas Panie, jaka to marka i nie zgadujcie, bo i tak nie możemy Wam powiedzieć). Mimo, że imponujące zaiste, takie chwyty nigdy specjalnie na mnie nie działały. Ale naprawdę przekonujące były komentarze i opinie mam, które stosowały już różne marki pieluch jednorazowych. Mówię tu i o uczestniczkach warsztatów i o innych znanych mi mamach. Konkluzja jest jedna - Pampersa nic jeszcze nie przebiło. Jedynym mankamentem jest jego cena. Po za tym jest poprostu najlepszy i tyle.

Żeby była jasność - Pampers nie płaci mi (jeszcze ;) ) za posty, ani nic takiego. Zresztą, za kasę też nie pisałabym czegoś z czym się nie zgadzam :D. Co najwyżej rzucałabym jakimiś ogólnikami :D:D:D

Dowiedziałam się, czym różnią się poszczególne linie pieluchowe:


Po czym, obładowane prezentami, nasycone informacjami, wrażeniami i kontaktem z "elitą świata mamowo-blogowego" ( ;) ) wróciłyśmy do hotelu/domu.



Reszta wrażeń z W-wy jutro, bo już mnie palce bolą. 
 Dodam tylko, że w wyniku tej wyprawy lista wyprawkowa zyskała dwie "odhaczone" pozycje, ale lista prezentów okołokijankowych zyska nowy dział rozwojowy (piłki, masażery itp...). :D


P.S. Nie wiem, czemu ta czcionka jest taka dziwna, ale wszelkie próby jej "unormalnienia" spełzły na niczym. Poddaję się.

Pin It Now!

sobota, 16 lipca 2011

Migawki z miasta stołecznego

Ha! Dorwałam się do hotelowego okna na Internet. Niestety, nie wiem jak wymusić na klawiaturze respektowanie polskich znaków, wiec notka będzie mocno nieortograficzna, za co przepraszam (poprawię jak wrócę do Domku).

Dojechałam w miarę spokojnie i nawet na siedząco (wyłącznie dlatego, ze pociąg był w Szczecinie podstawiany - ludzie na kolejnych stacjach nie tylko nie mieli co liczyć na miejsca siedzące, ale mieli problemy z dostaniem się do pociągu w ogóle). Młode nie uskarżało się specjalnie na podróż, radośnie kopiąc i wierzgając, i obijając mi pęcherz, zwłaszcza wtedy, kiedy trasa przedział-toaleta była szczelnie zapchana ludźmi, walizami, plecakami i przejście było jedynie dla kogoś umiejącego unosić się pod sufitem.

Na miejscu okazało się, ze w W-wie kierowca autobusu jednej linii nie wie, gdzie ma przystanek inna linia, a najczęściej jest przybyszem zza wschodniej granicy i słabo mówi po polsku :D. Nie mniej, dzięki uprzejmej tubylce, w miarę sprawnie, szybko i bezboleśnie dotarłam do hotelu.


No i czuję się rozpieszczana :D Luksus i burżujstwo :D:D:D. Warunki zacne, obsługa najwyższej klasy, pyszne jedzonko, klient czuje się dopieszczony (naprawdę - polecam ze wszechmiar, zwłaszcza obslugę) :D
W tym przybytku rozpusty będę się jutro relaksować przed powrotem.

W dodatku mam do dyspozycji basen. Wybieraliśmy się tak od miesiąca jakoś i wybrać nie mogliśmy, a tu mam kiedy chce. I to jaki :D


Za moment zaczynamy warsztaty. Zapowiadają się ciekawie, zobaczymy czy i jaka będzie zawartość indoktrynacji ;)

Wszystko byłoby cudownie, tylko... TĘSKNIĘ. Jest pięknie i wspaniale, i w ogóle, ale ja chce do Przemka! Buuuuuuuuuuuu!!! Ostatni raz się tak czułam na swoich pierwszych obozach. Rzeźnia jakaś, moje hormonki zdecydowanie przeginają pałę.

Kocham Cie Cudowny :*

P.S. Poprawiłam.
Pin It Now!

czwartek, 14 lipca 2011

Na pieluchy do stolycy...

...jadę.

Jak pisałam jakiś czas temu Pampers zaproponował mi współpracę (przy testowaniu i opiniowaniu nowych produktów). W związku z powyższym zostałam zaproszona na warsztaty, no i... jadę :)

Będę się więc warsztacić, zwiedzać fabrykę, spotykać ze specjalistami itp. oraz relaksować w spa.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie to, że...

TĘSKNIĘ

Ja wiem, że to paranoja jakaś, nie wiem, czy przez ciążę i hormony, ale autentycznie zastanawiałam się, czy nie zostać w domu, bo jak sobie pomyślałam o trzech dniach bez Wikinga, to mnie rozkleiło totalnie i definitywnie. Masakra.

Buuuuu...

Nie mniej (przy jego wydajnej pomocy) pozbierałam się do kupy, więc... Warszawo - nadciągam.

Pozytywny jest fakt, że na miejscu prawdopodobnie spotkam Hafiję :D
Pin It Now!

środa, 13 lipca 2011

Sielanka z widokiem na śmietnik, oraz o komplementach i napaści

Wczoraj uznałam, że jestem ograniczona. Światopoglądowo. Bo nie rozumiem. Nie przyswajam. Nie kminię. No dobra, już mówię o co chodzi:

Scena: pseudopodwórko. Dokładnie zabetonowana przestrzeń, zamknięta z dwu stron ścianami kamienicy, z trzeciej murem, a z czwartej garażami. Będąca parkingiem dla samochodów mieszkańców budynku i wjazdem do garażów. Podłoże - pokruszony beton, dwie studzienki. Wyposażenie i umeblowanie: duży śmietnik (jeden), trzepak (jeden), budka dla lokalnych kotów (jedna). Atmosfera: wyziewy konsumowanego przez bywalców tejże przestrzeni alkoholu i jego przetworzonej fizjologicznie wersji.

W tej przestrzeni i atmosferze dwie dziewczyny (coś koło dwudziestki na oko), zadbane, względnie dobrze ubrane (dostatnio - o gustach się nie dyskutuje) rozkładają kocyk, parkują wózek z niemowlęciem tudzież instalują 5-6 latkę i 9-10 latka. I rozpoczynają swoistą parodię rodzinnego pikniku. Jest soczek i owoce dla dzieci, jedna z nich coś śpiewa z młodocianą, druga tańczy z małoletnim. Dziewczyny widocznie starają się zagospodarować dzieciakom czas i sprawić przyjemność. Tylko, na wszystkie demony piekieł, czemu nie w parku, który jest dosłownie rzut beretem stąd?

Powód jest prosty: obok dziecięcych soczków stoją butelki piwa, a dziewczyny co jakiś czas robią przerwę na poćmienie papieroska (na placu zabaw jest zakaz przecież).

Jestem ograniczona. Mam wadę jakąś, blokadę pojmowania. Bo nie rozumiem. Jezus Maria, jasna cholera i k&^$*^%$*wa mać! Ni w ząb.

Z naszego świata:
Byliśmy u gina (znów P.O. prowadzącego muhahaha!). Pumpernikiel, który jest już WcaleNieMałymMelonem rośnie. Nadal nie wiemy jakiej natury jest Onego płciowość (kiepska aparatura przychodniowa, po za tym już się w kadrze nie mieści nasza "kruszynka").

Wyniki w normie, choć nieco kiepściejsze niż ostatnio. W związku z czym witaj żelazo (i śliwki jak słyszałam)! Glukoza nadal przede mną (buuu i chlip!).

Dodatkowo dowiedziałam się, że mam nieprzyzwoicie piękną, długą szyjkę (nie chodzi o to, do czego przyczepiona jest głowa). Z tego gabinetu zawsze wychodzę tak fantastycznie skomplementowana, że żyć się chce ;)

No i jesteśmy 3kg na plusie. Chyba nieźle jak na razie :)


A w stanie wyprawkowania umieściłam fotograficzną dokumentację :) Na razie wszystko mamy w bezpiecznych beżo-kremo-błękitach z domieszką zieleni, ale czekajcie - dopiero się rozkręcamy.




Remont trwa.

Właśnie zostałam kopnięta i to chyba nie koniec napaści :D
Pin It Now!

sobota, 9 lipca 2011

Drobne przyjemności i sezon remontowy

Od jakichś dwóch tygodni nie mamy kaloryferów. Tzn. mamy - stare, żeliwne w magazynie czekają na chętnego nabywcę, a nowe, jeszcze nie rozpakowane, leżą w zgrabnym stosiku w sypialni.

Nic to! Od wczoraj nie mamy też parapetów. Tzn, mamy jeszcze trzy, ale ten stan już dziś zmniejszy się do jednego. Radosność i szczęśliwość :D nic tak nie poprawia humoru jak mała demolka. Serio, serio. Z jednym z nich pozbyliśmy się także tynku w jednej z wnęk.
Teraz Małżonek szykuje się do cementowania, gipsowania, gładzenia, malowania, zabudowywania i montażu. Biedaczek :*

W ogóle ostatnie tygodnie nieco dały nam w kość. Marzy nam się jakieś małe wyłączonko. Od wszystkich bardzo ważnych spraw codziennych. Całe szczęście niedługo Sławogród, a potem Wolin :D.

Ratujemy się drobnymi przyjemnościami:

Torba in potentia, do przewijania

Jogurt bałkański, z jagodami (porządnymi, pachnącymi i czarnymi, świniącymi wszystko na fioletowo - żadną tam nędzną amerykańską podróbką!), płatkami migdałów i złym cukrem Mrrrrrrrrrrrr...

Miętowość

Rosnące daktyle, dostające drugich liści (jeden krzywy)
Dziś wpadniemy jeszcze na chwilkę na Folkwark


A w ramach ostrzeżenia, do czego prowadzi zbyt długie przebywanie w sieci: wrzuciłam swoją fotkę

na konkurs GW. jak ktoś ma zbędnego sms'a, to niech głosuje, będzie mi miło :D
Pin It Now!

czwartek, 7 lipca 2011

Zieloności i Przyjaciele z mroku i pajęczyny

 Przyszła chusta od Pentelki :D:D:D

Elastyczna L-ka w kolorze "młoda trawka". Motaliśmy się już oboje. Ha! W dodatku dostaliśmy w prezencie zielono-oliwkową czapurkę (W roli modela Miś Miś ;) ). Przemek naciągnął ją sobie na rękę i stwierdził, że "niezła rękawiczka". Taaaaaa...

W ogóle stan wyprawkowania rośnie, co obrazowo udokumentuję na odpowiedniej stronie na dniach.

Dodatkowo we wtorek pojechaliśmy do prababcinej piwnicy, która robiła (robi) za przechowalnię części mojego dobytku (książki, więcej książek, płyty analogowe, trochę materiałów do robótek ręcznych i książki), który nie bardzo mieścił się w kawalerce, w której zamieszkiwaliśmy z Przemkiem na początku wspólnego bytowania (to już trzy lata :) ). Po walce z wyłażącym korkiem (takim od prądu) i przebiciu tunelu w pajęczynie wydobyliśmy i przytachaliśmy do domu dwa kartony książeczek z mojego dzieciństwa. Wiecie, takich wykochanych i wymemłanych na zabój.

Przez lata chroniłam je przed zakusami Macierzy, pragnącej je upłynnić (bo i tak przecież tego nie czytasz). Ale ja od zawsze miałam sentyment do literatury. Nie ocaliłam niestety przepięknych wydań "Konika Garbuska" i "Pinokia" (ostał się "Dziadek do orzechów" :D) z ilustracjami Szancera (poszły na prezenty). Mam za to całą stertę książeczek z serii "Poczytaj mi mamo" (pamiętacie?),

 

mam książeczki, które czytał mi Dziadek Stefan, na których sama uczyłam się czytać, w tym jego ulubiona o Warszawie (dziadek rodowity - Warszawiak był w swoim mieście zakochany).

 
Mam baśnie wszelkich możliwych chyba kultur i nacji. Mam cały cykl (no dobra, "Zima" gdzieś się zapodziała) "Razem ze słonkiem",


z którego uczyłam się ptaków i roślin, i ekologii, i gdzie są rewelacyjne pomysły na prace techniczno plastyczne, które jako dziecko szalenie chciałam robić, tylko rodzice nie mieli czasu i ochoty. Mam moje ukochane "Przepraszam, Smoku".

Mam "Złoto Gór Czarnych", które Macierz czytała mi (i chyba bardziej sobie ;) ) gdy byłam w zaawansowanym wieku lat sześciu, trwale zarażając mnie uwielbieniem do wszystkiego co północno-indiańskie. Mam Osiecką i Grimmów, i Lindgren, i Brzechwę, i Szelburg-Zarembinę. Mam legendy i podania z całej Polski. Mam Plastusia i Uszatka, i Fizię zwaną też Pippi. Mam dziewięć tomów Ani (Jak to jakiej, z Zielonego Wzgórza naturalnie!). Makuszyński. Chotomska. Gałczyński. Kownacka i Konopnicka. Rogaś i Pimpuś Sadełko, i Cudaczek-Wyśmiewaczek, i Funio z Umpli-Tumpli, i Blaszany Drwal. Wszystko to suszy się i wietrzy z piwnicznej wilgoci. Mamy zapas czytania do Pumperniczej pełnoletności ;)



A w piwnicy jeszcze został jeden karton do przejrzenia i sekretarzyk, który zamierzamy stuningować, i przerobić na toaletkę :D.

Nawiasem mówiąc doszłam do wniosku, że po permanentnym szprycowaniu taką literaturą nie miałam szans, żeby wyrosnąć na normalną istotę, zainteresowaną wyłącznie telewizorem, komputerem, ciuchami, kosmetykami i facetami.

Dzięki Mamo :)

Obawiam się, że Pumperniklę też nie ma szans. Obciążone genetycznie po obu liniach, indoktrynowane od poczęcia.

Nie ma za co Dziecko :)

Oprócz tego zabrałam (pod lekko pobłażliwym spojrzeniem Małżonka) z piwnicznego wygnania torbę z nielicznymi, zachowanymi przedstawicielami gatunku pluszaków. Wszystkie mają swoją historię.
Np. Pies (od zawsze bezimienny) jest ze mną nie wiem, czy od urodzenia, ale od pierwszego roku życia na pewno (Mam zdjęcia dowodowe!). Jego brat był beżowy i jamnikowaty, wobec tego nie przetrwał do czasów obecnych (od dzieciństwa darzyłam jamniki w pełni uzasadnioną abominacją). Maturalna Kaczka (od Wuja) i wyjazdowo-obozowy Pingwin - Człapciuś, którego dostałam od Mamy, a który kiedyś piszczał (to był dopiero wypas!), Gumiasty Piesko-Lew, który przetrwał całą naszą trójkę (Ja-Darek-Kaszydło). Kolekcja wiewiórek. Różowa (o zgrozo!) Zuzia, kupiona przez Tatę w jakimś sklepie, w którym w czasie PRLu były takie rzeczy jak Tic-Tac'i (tyle pamiętam). Uprane wiszą i się suszą.

A ja szyję torbę do przewijania :D. Dokumentacja w PoTworni już wkrótce.
Pin It Now!

poniedziałek, 4 lipca 2011

Pstrykopowieść

Setne urodziny Prababci Tereski:

W stulatkach też drzemie dziecko - Prababcia z Wujem (moim wujem, babci najstarszym wnukiem)

W szybie

Babcia i Ciocia Tańczące (gra zespół "Burczybasy" z Gniewu)


Oglądanie Walijskich fotek rodzinnych. Od góry, od prawej: Mama, kawałek Kaszydła, ja, Babcia Marysia, Brat, Ciotka

Kaszydełko

Blue Sisters i Brat

Przemko gra na burczybasie
My



















































 Krzesła zjechały :D


A Przemko już mnie na nich zdążył ograć w Carcassonne i w Pociągi też : /
Brzuch rośnie :)

Made by Przemko (zdjęcia i nie tylko ;) )


Pin It Now!