wtorek, 30 kwietnia 2013

Wiosenne pitolenie, mit supertaty i walka z mlekiem

Słowiki słowiczą nam za oknem jak nakręcone :)
A my układamy plany na majówkę i cały miesiąc. Maaaaaaaaaaaaaaaaasa rzeczy się zadzieje :)
W dodatku wygrałam sobie książki. Serię całą. Takie o.
Najśmieszniejsze, że zapomniałam, że brałam udział w jakimś konkursie, więc wygrana była naprawdę niespodzianką :D:D:D
Szyję lalę, sukienkę i torbę. Namiot czeka na swoją kolej.
Układam polonezowy układ choreograficzny na dwanaście osób i 18 chust, i nosideł. Premiera pod koniec maja :D.
Posiałam z  Przemkiem rzodkiewkę (i szczypiorek, i sałatę, i ogórki) na naszej NOWEJ działce. Stara była za duża i nie mieliśmy dość czasu, żeby ją ogarniać. Więc dokwaterowaliśmy się (za obustronną zgodą i radością) do mojej Madre :D Sialiśmy sami, bo Dziecko spało ;)

A co do mitu:
Ora jojczy na ogródku.
- (P.) Co się stało Orcia? Nie możesz tego wyjąć? Chodź, Tata pomoże.
- (Ja) A czego Ona nie może wyjąć?
- (P.) Nie wiem.
- To skąd wiesz, że pomożesz?
- Nie wiem, ale trzeba podtrzymywać mit supertaty. Trzeba jakoś walczyć z TYM MLEKIEM.

Ale mój Mąż jest niezmiernie wprost prolaktacyjny. Tylko poczucie humoru ma zwichrowane i trochę zazdrości, że sam mleka nie robi :D
Pin It Now!

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Jestem sobie OgRodniczkA, a także kOpaRkA, data i zabawki mamy i Córki

Tyle, tyle, tyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyle mam do opisania!!!

Dziś Aurora skończyła półtora roku.
Naprawdę to było tak niedawno? Tylko tyle? Półtora roku temu spojrzałam w TE oczy po raz pierwszy. Poczułam maleńkie ciałko na swojej szyi. A wydaje się, że to cała wieczność. Truizmy, truizmy, ale odkrywane na własnej skórze zupełnie inaczej brzmią :)

Wiosna przyszła i korzystamy z niej w pełni. Ogrodujemy się i werandujemy intensywnie. Dzidziołowy plan nocowania pod krzakiem zbliża się do realizacji ;)
Obiadujemy ostatnio niemal wyłącznie pod gołym niebem. Wiadomo, że tak najlepiej smakuje. Zwłaszcza zupka!

Pisałam już, że ku mojej dzikiej radości Aurora jest zup ogromną wielbicielką. Ten stan nie dość, że się nie zmienia, to wręcz pogłębia. Zupa jest ulubionym daniem. Na obiad, śniadanie i kolację. I obowiązkowo na "ogodzie". Przepisy (krupnik z białej rzepy i zielono-różowa) już za moment tutaj ;)

 Córka nasz nieustraszoną jest eksploratorką przestrzeni. W sklepie ubraniowym galopuje w labiryncie wieszaków, nie oglądając się na mnie, sprawdzając dotykowo jakość tkanin i kokietując klientki, i sprzedawczynie. Naturalnie nie ma mowy, żeby zechciała bodaj minutę spędzić w miejscu, gdzie mogłabym Ją widzieć. W parku pędzi na wskroś bezkresnej przestrzeni trawnika, dopada piaszczystej alejki, po czym klęka nań i dalej próbuje gnać na czworaka (w tym miejscu interweniuję).
Na placu zabaw "zalicza" wszystkie atrakcje, "gada" i bawi się z innymi dziećmi. Doskonale się komunikuje (nie zawsze werbalnie).
Na spotkaniu Klubu Kangura łazi po parapecie, próbuje motać sobie lalkę prawie tak ciężką jak ona sama. Ze starszym kumplem zwiedzają sąsiednie pomieszczenie. Wracają. Kumpel prosi Przemka - "Goń nas i zjedz!" - Przemko goni. Kumpel do Ory - "Uciekajmy!" - Ora biegnie za kumplem :D
Uwielbia spacery na własnych nogach.

Uwielbia też piach. I ziemię. Zgadnijcie co jest największą atrakcją placu zabaw? Koń na sprężynie? Huśtawka? Rolki do grania w kółko i krzyżyk? Zjeżdżalnia? NIE

Piach wymiata. Można zasypać mamie nogę, kopać, grabić, przesiewać przez paluszki, wygrzebywać patyczki, piórka i inne skarby, przesypywać z foremki do wiaderka i na odwrót. No szał dziki po prostu. I pole do integracji z innymi użytkownikami przestrzeni piaszczystej. Ale o placu jeszcze będzie w kolejnej notce.

Nie mniej genialną zabawką jest ziemia w ogródku. I w doniczkach. I skrzynkach. Nasionka. Roślinki wszystkie i kwiaty.

Ogród jest miłością wielką. Przez ten niedługi wiosenny czas Młodociana OgRodniczkA zdążyła.
  • Zasiać (z moją niewielką pomocą) pachnący groszek, słonecznik, dynie ozdobną, szczypiorek, sałatę, rukolę, maciejkę, lawendę, tymianek, koperek, okrę i żyto (W donicy. Kaprys taki.)
  • Zasiać z Tatką trawę na trawniku.
  • Wysmarować, dokładnie, metodycznie i z premedytacją, królika na swojej sukience najpierw ziemią, a następnie wodą z konewki.
  • Przesadzić ze mną bratki i stokrotki. Następnie oskubywać rzeczonym stokrotkom listki, wrzucać je do pustej doniczki i przysypywać ziemią. A bratkom zrywać płatki i je grabić.
  • Próbować wyrywania wschodzącego żyta.
  • Przygotować zupę z wody, ziemi i źdźbeł trawy w pustej doniczce.
  • Zasiać (oberwane wcześniej) kulki szafirków w doniczce z bratkami.
  • Przekopać i zagrabić ziemię w donicy, w której posiałam nagietki.
  • Zjeść połowę mięty z krzaczka i jednego bratka. I troszkę ziemi przy okazji.
  • Zrobić babkę z ziemi, której nasypałam do skrzynki, celem zasiania w niej nie-pamiętam-już-czego.
  • Nauczyć się otrzepywania łapek z ziemi/piasku (Jam to, nie chwaląc się, sprawiła :D).
  • Pokochać ogródkowo-piaskowy zestaw zabawek, który Jej nabyliśmy ZWŁASZCZA konewkę. Może milion pięćset razy krążyć między ogródkiem a mną w kuchni, czy Przemkiem w łazience z okrzykiem MAMA!/TATA! i naczyniem w wyciągniętej kończynie górnej, domagając się kolejnych napełnień.
Miętka! Mniam!
Że jak to było?
Czyste albo szczęśliwe?
Tak :D
Pamiętacie daktyle?
Okra vel ketmia.
Kolendra
Sałata z rukolą
otrzepać
Miętka :D
Dosypię ziemi!
Zobacz, co znalazłam!
Siała Ora mak, nie wiedziała jak. Tata wiedział, więc powiedział, a to było tak:
A, przepraszam, to była trawa.
;) oko dla wszystkich, którym powyższe podpisy się kojarzą nielegalnie ;)
Jeszcze tam dosieję!
Sieję je, sieję je, sieję je! W sobie jedynym właściwym miejscu. Dżungla będzie, a co :D





A to jest POSIŁEK! (po ciężkiej pracy).
Jest euforyczną wielbicielką koparek w każdej postaci. Znała z książeczki. Niedawno zobaczyła w realu i zakochała się na amen. Wypatrzy wszędzie. OpeRAtorką ustrojstwa chce zostać, jak nic ;).

Raz (słownie: raz) pokazałam jej na niebie smugę kondensacyjną samolotu. Jedziemy samochodem. Pokazuje na okno - Mama! Wssssszz! Na niebie widać długą, białą linię.

Byłyśmy na ryneczku, kupowałyśmy ogórki.
- Ogór! Ogór!
- Kochanie, ale ogórka trzeba najpierw umyć, dostaniesz w domku.
- OGÓR!!!!!!!!!!!!!!
No i musiałam poprosić Panią Sprzedawczynię o umycie i przekrojenie. Do wejścia do tramwaju pożarła całego.

Ma ucho i oko wyczulone na ptaki. Rozpoznaje niektóre gatunki, naśladuje głosy.

Tańczy we własny, jedyny i niepowtarzalny sposób. Czasami chwyta mnie za ręce i kołysze się na wszystkie strony, wręcz zatacza, do wywrotki niemal, ale wszystko w rytmie. Śpiewa własne piosenki. Te w naszym wykonaniu w większości toleruje, ale są takie, których zabrania śpiewać. Potem bije sobie brawo. I egzekwuje to samo od wszystkich obecnych.

NIGDY NIE UCZONA mówi (w stosownych po temu momentach) przepraszam, proszę i dziękuję (!!!).

Namiętnie i przy każdej okazji samodzielnie pozbywa się obuwia. A w innych momentach żąda np. Włożenia Jej bluzy. A na to kurtki. A najlepiej trzech. I to nie są momenty, kiedy jest zimno.

Nosi (albo przynajmniej próbuje) naprawdę WIELKIE  przedmioty. Skrzynkę. Karton z tkaninami. Worek z ziemią. Pięciolitrową butelkę z wodą. Krzesło.

Aha, sezon na: "A temu dziecku nie zimno bez czapki?" i "Nóżki ma ściśnięte, krew nie dochodzi" uważam za otwarty.
Dla równowagi zostałam zaczepiona przez pana "pod datą", który zadał mi następujące pytanie:
- A Pani wie, że naukowcy ostatnio odkryli, że takie noszenie, to dla dziecka najzdrowsze jest?
No to sobie pogadaliśmy o tym, jak bardzo :D

- Ahahahaaaa! (Rżenie konia. Na placu zabaw są koniki na sprężynach).
- Chcesz iść na plac zabaw?
- Buju, buju!
- Huśtać się na huśtawce?
- Ka, ka, ka!
- I do kaczuszek?
- Takkkk!
- Pójdziemy jak Tatko wróci.
- Tata?
- Tak, pójdziemy z Tatą.
- Mama?
- Tak, mama też pójdzie.
- Ohka (Z prawdziwym, gardłowym "h" i paluszkiem wskazującym na własną pierś)?
- Tak, pójdzie Orka z Mamą i Tatą.
- Nionie!!!
- Dobrze, pójdziesz na nóżkach.
:D:D:D

Z moich odczuć z dni ostatnich: uwielbiam deszcz. Cudowny jest to wynalazek. Zawsze działa na mnie niezwykle kojąco i wprawia w błogostan. A już ulewa nocą, kiedy kładę się, po dłuuuugiej aż do pomarszczenia opuszków, pachnącej, gorącej kąpieli. Mrrrrrrrrrrrrrrrrrr... I słyszę szum kropel, i jeden spokojny (troszzzzkę tylko chrapiący) oddech, i jedno smakowite posapywanie.


A mój najcudowniejszy, najukochańszy i najwspanialszy Mąż sprawił mi ostatnio dwie nowe zabawki, na które od dawna miałam chrapkę (no sam też ich będzie czasem używał, ale ja zdecydowanie więcej).
Mianowicie mamy pistolet do kleju i maszynę do szycia. Uwielbiam!
Dłubię i dziergam w każdej wolnej chwili. Maszynę zdążyłam już zepsuć, Przemek naprawić, a potem znów ja - złamać igłę. Ale Przemek wymienił i szyję dalej :D I naturalnie mam projektów więcej, niż czasu na realizację. Ehhh...

Wiecie, że otaczają mnie głównie Anie i Agaty? I od jednej z Ań dostałam ostatnio bardzo wzruszający liścik, który natchnął mnie, żeby skrobać od czasu do czasu coś o różnych koncepcjach związanych z dziećmi, samorozwojem i podobnymi sprawami. Myślałam o akcji typu "środa z rozkminą" ;) ale jako siostra chaosu nie zdobędę się na taką punktualność, więc ściemniać nie będę. Spróbuję jednak co tydzień napisać jak mi się widzi to i owo.

P.S. Dziś przed zaśnięciem śpiewała: "Mama, aaa, ochana, mama, ochanie aaa". Życie jest piękne :)
Pin It Now!

wtorek, 23 kwietnia 2013

Bierz Lub Wyrzuć - część IV: Wisienka na torcie, czyli tak w zasadzie PO CO?

Wybaczcie, że musieliście czekać, ale wiecie - wiosna, te sprawy i jakoś mi do laptopa strasznie nie po drodze było.

Z BLW jest trochę jak z karmieniem piersią - zyskują na nim wszyscy, tracą jedynie koncerny i (w wypadku BLW) czasami osoby reprezentujące płatne formy opieki (nianie, opiekunki w żłobku itp.)

Najwięcej korzyści zgarnia oczywiście Główny Zainteresowany, czyli Dzidzioł, nie mniej zyszczą Rodzice, ale opłaci się to także Zwierzakom Domowym (wyżerka przy każdym posiłku, przynajmniej przez jakiś czas) i tzw. "Społeczeństwu".

A co konkretnie zyskują? Uprzedzam, że lista nie będzie krótka. Kolejność wymienianych zysków jest absolutnie przypadkowa.

1. Rodzice zyskują CZAS.
Bo nie trzeba gotować dwóch obiadów, tylko jeden, nie trzeba najpierw jeść w pośpiechu, a potem mozolnie karmić łyżeczką dziecka.

2. Rodzina zyskuje WIĘŹ.
Wspólny stół, wspólne cieszenie się smacznym jedzeniem i swoją obecnością, a także wspólne rozmowy (tak, tak, zobaczycie jak szybko dziecko zacznie się włączać w konwersację) - prosty przepis na udane życie rodzinne, czyż nie?

3. Dziecko zyskuje ZDROWĄ PSYCHIKĘ, PEWNOŚĆ SIEBIE i POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI.
Praktykowanie posiłków rodzinnych już od wczesnych lat, może mieć nieocenione korzyści. Badania potwierdzają, że dzieci jedzące przynajmniej jeden posiłek dziennie wspólnie z rodziną, czują się szczęśliwsze, rzadziej sięgają po alkohol i narkotyki.
Dziecko, mogące samo dokonywać wyborów, uczy się ufać własnym kompetencjom. Widzi, że jego decyzje są szanowane.
Dzieci, jedzące posiłki z rodziną, rzadziej (o 35%) zapadają na zaburzenia odżywiania. Rzadziej także mają kłopoty ze zdrowiem psychicznym ("Journal of Epidemiology and Community Health").
Wspólne posiłki rekompensują negatywne skutki stresu.

4. Rodzice zyskują SPOKÓJ. Rodzina zyskuje MIŁĄ ATMOSFERĘ przy posiłkach.
Kiedy już uporamy się z naszymi dorosłymi obawami i presją "ilościową", kiedy oddamy dziecku kierownictwo, zamiast walczyć o to kto tu rządzi, zobaczymy jak wielką frajdą może być wspólne ucztowanie. Choćby dla tego jednego - warto spróbować.
Kiedy już NAPRAWDĘ zaufamy dziecku możemy odczuć ogromną swobodę i lekkość, wyzwolenie z wdrukowywanego nam przymusu nieustannej kontroli, przekonania że od ilości tych nieszczęsnych łyżeczek zależy nasza wartość, jako rodziców. Taki "czilałt" jest naprawdę bezcenny :D

5. ROZWÓJ SPOŁECZNY.
Obserwując rodzinę przy posiłkach, jej reakcje na własne poczynania oraz relacje pomiędzy jej członkami dziecko zdobywa kolejne kompetencje społeczne. Uczy się (w praktyce i nie nakłaniane!) dzielenia, kompromisu. Zwiększa się zakres jego słownictwa, rosną umiejętności komunikacyjne.

Mogąc samodzielnie manipulować pokarmem w ustach, żując, skrobiąc,siorbiąc, mlaskając, plując, liżąc, łykając, a nawet krztusząc się - dziecko rozwija całą aparaturę niezbędną do artykulacji.

No i naturalnie obserwując rodzinę przy stole, młody człowiek przyswaja też sobie normy zachowań, dobre obyczaje, savoir-vivre i kindersztubę :D Serio!

6. ROZWÓJ ZMYSŁÓW.
Za żadne pieniądze nie kupicie dziecku takiej zabawki do stymulacji polisensorycznej! Macie w pakiecie wszystko: smaki i zapachy, kształty i kolory, faktury, temperatury, konsystencje, twardość i miękkość, kruchość i papkowatość. Dziecko może badać ile siły trzeba włożyć w zgniecenie w rączce banana, a ile w przełamanie ogórka, jak mocno ścisnąć dziąsłami jabłko, żeby trochę z niego zeskrobać. Może sprawdzić ile waży garść ryżu, a ile kawałek ziemniaka. Jaki odgłos wydaje upuszczony pulpet, a jaki pomidor, którym uderza się w stół. Oceany możliwości!

7. KOORDYNACJA RUCHOWA
U dzieci karmiących się tą metodą można zaobserwować świetnie rozwijającą się koordynację oko-ręka. BLW doskonale wpływa na umiejętność chwytania i manipulowania małymi przedmiotami. W końcu każdy posiłek staje się (przyjemnym i dobrowolnym!) treningiem.

8. OTWARTOŚĆ.
Dziecko, które może zadecydować na co ma chęć, a na co nie, które ma kontrolę nad przebiegiem posiłku, któremu pozwala się na eksperymenty (np. jak smakuje kotlecik namoczony w kompocie), staje się nie tylko pewne siebie, ale również otwarte na nowe smaki i doznania, chętnie podejmuje potem nowe wyzwania, jest śmiałe i twórcze.

9. OSZCZĘDNOŚĆ.
BLW jest tanie. Po prostu.
Dla rodziców naturalnie.
Ale także dla całego społeczeństwa, które oszczędza kasę wydawaną na leczenie rozmaitych schorzeń (o tym jakich będzie w następnym punkcie ;) ).

10. ZDROWIE DZIECKA
U dzieci mających kontrolę nad jedzeniem zmniejsza się (!) ryzyko zadławienia.
Spada ryzyko otyłości i zaburzeń pokarmowych (zwłaszcza u dziewcząt).
Dziecko, któremu pozwoli się słuchać sygnałów, płynących z własnego organizmu, nie będzie miało problemów z mechanizmem łaknienia-sytości.
Ćwiczenie przeżuwania, gryzienia itp. może zapobiec wadom zgryzu i wadom wymowy.
Wybierająć spośród zdrowych pokarmów dziecko kształtuje zdrowe nawyki żywieniowe na całe życie.

11. WYGODA.
BLW jest wygodne.
Nie musicie miksować, ani pilnować, by mieć zapas słoiczków.  Kiedy wychodzicie z dzieckiem z domu, do znajomych, czy do restauracji, nie musicie sprawdzać, czy będziecie mieć możliwość podgrzania przecierku, ani zabierać go ze sobą. Wszędzie znajdziecie coś, co można zaserwować maluchowi. 

12. ZDROWA DIETA DLA CAŁEJ RODZINY
Większość rodzin praktykujących BLW twierdzi, że początek przygody z tą metodą stał się świetną okazją do poprawienia jakości jedzenia całej familii. Dla dziecko musi być zdrowo, a że jemy "z jednej michy" - sami rozumiecie :D

Sądzę, że jest ich jeszcze mnóstwo, najlepiej sami sprawdźcie ;)
Pin It Now!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Patataj! Czyli wiosną z kłami, za kaczkami, z nasionami. I MLEKO

Tyle się działo, że nie miałam kiedy pisać.
Przez dwa tygodnie przeskoczyliśmy od zimy do wczesnego lata.

Dopiero, kiedy dziś wyszłam z Orą na dwór, bez kurtek, czapki, szalika, odetchnęłam ciepłym powietrzem i zmartwiłam się, czy słońce nie przypiecze Jej głowy, dotarło do mnie jak bardzo już miałam na to ochotę :D Bosssko!

Nie wiecie jeszcze, ale od relacji z Jasnych Błoni zaliczamy spacery półpiesze :)
Co więcej: przeprosiliśmy się z krippsakiem-skinbogiem i jesteśmy wniebowzięci. Opanowałam samodzielne zarzucanie Młodej wraz z nosidłem. Nosi jak marzenie. Mota się duuużo szybciej niż chusta. Ale, żeby nie było - daje mniejszą kontrolę nad Dzieciem, zwłaszcza śpiącym. Na długie trasy będę brała chustę, ale na wypad nad rzekę, na zakupy, czy plac zabaw - kripsak wymiata :D

Jeszcze w "nośnych" klimatach: nabyłam (z akceptacją mojego kochanego i cudownego Męża ;*) nową chustę. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. To ultracienki żakard Hopendiz'a. Najprzepiękniejszy kawał szmaty, jaki w życiu widziałam. Mieniące turkusowo-seledynowe pawie pióra. Trochę się obawiałam, bo pisano że średnionośna. Ale kusiła, aż skusiła. W dotyku jest taka miękka, że macające kangu-ciotki pytały czy to aby nie jedwab (100% bawełny ;) ), cieniusieńka i przewiewna. No nie jest to naturalnie nasz kaszmiszmatanek, ale nosi całkiem nieźle (lepiej od bambusa). Jest cienka, dlatego inaczej układa się na ramionach, nieco mocniej naciska, ale nasze słodkie 10 kilo spokojnie dźwiga. Jak tylko zrobię jakieś przyjemne foteczki - nie omieszkam się pochwalić :D Na razie tarzam się w rozpuście :D

W ostatni piątek wyrodna Matka porzuciła Ojca i Córkę na swoją wzajemną pastwę, i poszła (pojechała) w miasto. Co więcej: uczyniła to w porze wieczornej i wypuściła się na odległość, z której powrót zajmuje ok. godziny.

Wychodne wzięłam z okazji kangurzych plot, zaś Przemka uzbroiłam we flaszkę. Mleka (wyprodukowanego własnym sumptem) :D
Dziecię flaszę odrzuciło ze wzgardą, jako niepoważny erzac. Bawiło się z Ojcem z niewielkimi przerwami na chlipanie (kiedy się przypomniało). Kiedy Matka wróciła (ok 23) - jeszcze nie spało. Przemek przetrwał bez uszczerbku na zdrowiu (i fizycznym, i psychicznym). Matka zażyła wielkiego świata i może z czystym sumieniem pogrążyć się w kontemplacji domowych pieleszy ;)

Dla równowagi nazajutrz Ojciec udał się na szkolenie zakończone... ekhm, imprezą integracyjną ;) Wrócił później niż ja, ale że to Jego imieniny były - nie żywimy z Orą urazy :D :*

Z nadejściem dodatnich temperatur przypuściliśmy szturm na ogród.
Najpierw przesadzałyśmy z Orą na tarasie domowe rośliny doniczkowe (np. daktyle). Na oknie kuchennym zadomowiłyśmy cebulę na szczypiorek i kiełki oraz dorodną pestkę z avocado. W skrzynce, na razie rezydującej wewnątrz wysiałyśmy okrę. W skrzynkach zewnętrznych: tymianek i koperek, a w ziemi dynie ozdobne, słoneczniki i lawendę.
Zasiana tu sałata i rukola już wykiełkowały.
A stosy innych nasion czekają cierpliwie na swoją kolejkę.

Dodam, że używana przeze mnie liczba mnoga jest jak najbardziej zgodna z sytuacją faktyczną. Ora grabiła, sypała ziemię, wkładała nasionka w dołki, podlewała. To nic, że wyrwała z doniczki jednego daktyla, zaraz po przesadzeniu ;). OgRodniczkA ogród kocha i basta! Umie już otrzepać łapki z ziemi, pokłada się na matach do klęczenia, przygląda się trawkom i kwiatom. Nadal gęga pokazując GałĄZKI. Gania z tyczkami, nosi nasionka w koszyczku fachowo przerzuconym przez ramię, rozkłada ogrodowy parasol, a dziś przyciągnęła Tatce szpadel, o który prosił.

Bo Przemko wkroczył do akcji, wyrywając dwumetrowego chwasta (zbędny krzaczor), doprowadził do stanu używalności meble ogrodowe i zamocował skrzynki. Oraz wyniósł tonę śmieci :)

Pamiętacie tego czupura:
?
Bawi nas ostatnio niezmiernie. Przylatuje, by niespiesznie konsumować słonecznik. Jakiś czas temu przepłoszył machając skrzydłami i skrzecząc większą od siebie sikorkę (żałowałam, że nie zdążyłam z aparatem). Kiedy konkurencja przeważa liczebnie czai się pod stołem, by powrócić do posilania się po odlocie pierzastej nawały. Ale co najzabawniejsze - prawie wcale się nas nie boi. Że ja przesadzam zielska 10cm od stołu ze słonecznikiem? I co z tego? Orka ściąga z tegoż stołu nasionka? Luzik. Przemek wywija odkurzaczem metr od niego? No problemo!
Nie wiem, czy taki na maksa zrelaksowany, czy tak chory (cały czas się tak stroszy), że nie ma innej możliwości zdobycia pożywienia.
W każdym razie mamy swojego (prawie)udomowionego dzwońca :D

Kiedy tylko zniknął śnieg pognaliśmy, by pozwolić Córce eksplorować własnymi siłami pobliski plac zabaw. Dziecię skrupulatnie zbadało wszelkie dostarczone mu możliwości.

Dziewczę wskazujące kierunek eksploracji.
Test konia wypadł zadowalająco ;)
Huśtanie huśtawek zdaje się sprawiać Jej tyleż frajdy, co huśtanie SIĘ NA nich.
Dodam jeszcze, że rzut beretem od placyku jest rzeka z kaczkami, a jak rzucić w drugą stronę to przestrzeń delikatnie zakrzaczona, z rowem z wodą - idealna wprost do biegów przełajowych. Aha, piaskownicy nie ma, ale podłoże wokół huśtawek jest piaszczyste (Ora lubi). A za rowem jest drugi plac zabaw, ze zjeżdżalnią (podbijemy pojutrze ;) ).

Atrakcji było dość, żeby dziś rano, na wiadomość o spacerze WędORwniczkA po głębokim namyśle zakrzyknęła: "Ahahaha!" (konik), "Buuuju!", "Ka, ka, ka!" (kaczki).

Wzięłyśmy chleb i poszłyśmy. Dziewczę pobujało się na wszystkim, własnoręcznie nakarmiło kaczki okruszkami, a potem własnonożnie ganiało je po "lasku". I znalazło sobie patyk.

Naturalmą, zdążyliśmy już zaliczyć trzy "zgromienia" za "Dziecko bez czapki!!!" (przy 20C). Taaa...
Z drugiej strony - sami będziemy gromić przy-placo-zabawowych palaczy, więc jakaś równowaga w przyrodzie została zachowana.

W Dąbiu chusty to pewna nowość, nawiązujemy więc indoktrynacyjne pogawędki :D I zapraszamy na pierwsze dąbskie spotkanie Kangurów.

Wyjaśniła się przyczyna Orkowej ostatniej niechęci do szczoteczki. Po trzech fałszywych alarmach naprawdę IDĄ KŁY. Na pewno dwa dolne i chyba co najmniej jeden górny.

Dzibdziołka wprawia nas w zachwyt, tańczy szalone tańce, śpiewa, "czyta" sobie sama na głos książki i gazety. Umiejętności społeczne czepiają się Jej jak rzepy. Ale o tym napiszę niedługo, przy okazji continuum i innych teorii.

I na koniec kropla mleka. Dziewczę, które od powrotu ze szpitala zwykło najadać się jedną piersią - ostatnio znalazło sobie zabawę. Po jakiejś minucie dudlania "odsysa się", po czym tykając paluszkiem, klepiąc łapką, albo wciskając ją pomiędzy prosi: "dugi!". No jasne, że dostaje i z drugiego. Czasem wtedy je już z niego do końca, częściej jednak zmienia tak sobie półmiski kilkakrotnie.
A tu macie linka do mlecznej historii, o której przeczytałam całkiem niedawno.
P.S. A dziś utłukliśmy pierwsze (pełne) komarzyce!
Pin It Now!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Bierz Lub Wyrzuć - część III: talerz grozy, czyli czego nie trzeba się obawiać

Wielu rodziców odrzuca myśl o BLW lub szybko z niego rezygnuje, nawet pomimo początkowego zainteresowania, czy wręcz entuzjazmu.Obawiają się problemów związanych z tą metodą i jej konsekwencji dla zdrowia dziecka.

BLW to sposób żywienia nie nowy wprawdzie, ale na nowo odkrywany. O którym dotąd mówiło się niewiele lub wcale (choć był stosowany od pokoleń i wieków).

To osobny temat, ale w ogóle dzisiejsi rodzice mają naprawdę "pod górkę".
Moja Prababcia miała na wychowanie i opiekę nad dzieckiem patenty, i sposoby dziedziczone od pokoleń, całą wioskę i kupę rodzeństwa do "podpatrywania".
Moja Babcia miała "jedynie słuszny", zalecany, podręcznikowy model postępowania z dzieckiem. I Prababcię do pomocy. (Biedna Babcia ;) ).
Moja Mama jest położną - to w ogóle osobna historia :D Ale zasadniczo też miała ze dwa wzory do wyboru i Babcie do pomocy.

My mamy informacji i teorii więcej niż czasu na ich przeczytanie. Nasze mamy są zawodowo aktywne. Każda książka, każdy lekarz, każdy specjalista doradza nam co innego. Nie mamy plemienia do obserwowania i pomocy. Nasi znajomi to często single, albo jeszcze-nie-rodzice ;) Wiecie, że podobno 80% dzisiejszych dwudziestolatków nie widziało niemowlęcia karmionego piersią, albo przewijanego? A KP i BLW rzadko lub wcale nie występują w hollywoodzkich produkcjach.

Zmierzam do tego, że niewiele z nas (obecnych rodziców) miało możliwość zobaczenia BLW w praktyce. A to, co nieznane często budzi obawę i pokusę by sięgnąć po to, co "oswojone". Jeśli w dodatku połączymy to z troską i poczuciem odpowiedzialności za zdrowie naszego dziecka - to jest to koktajl emocji, z którym ciężko wygrać.

Rozwiązanie to poznanie ;)

Dlatego pokrótce chciałabym opisać najczęściej spotykane przeze mnie lęki, związane z BLW.

Dziecko się zakrztusi i udławi.
 Po pierwsze trzeba odróżnić jedno od drugiego.
Krztuszenie jest wtedy, kiedy dziecko aktywnie kaszle. Jest ono elementem treningu połykania i jedzenia w ogóle, kiedy dziecko uczy się manipulować pokarmem w buzi, przesuwać go w głąb i w końcu połykać (jak szybko i jaką ilość można). Nie należy się go obawiać (pomimo dość stresujących dźwięków), bo oznacza, że dziecko SOBIE RADZI.

Dławienie za to to zupełnie inna para kaloszy. Mówimy o nim, kiedy dziecko ma problemy z zaczerpnięciem powietrza, nie kaszle, czerwienieje a potem sinieje. W takim przypadku natychmiast trzeba udzielić pomocy.

Warto nadmienić, że u większości znanych mi, karmiących się BLW dzieci dławienie NIE WYSTĄPIŁO  w ogóle. Krztuszenie - częściej u dzieci "mieszanych" niż karmionych jedną metodą.
 Papką można się zakrztusić  i zadławić równie skutecznie, co kawałkiem.
Łatwiej zakrztusić się tym, co ktoś pakuje nam do paszczy, niż tym nad czym sami mamy kontrolę.
Podobnym "ekscesom" sprzyja odwracanie uwagi dziecka od procesu jedzenia (zabawianie, TV).
O karmieniu na siłę nawet nie będę pisać.

Jak się do takich wydarzeń przygotować? Po pierwsze KONIECZNIE nauczyć się udzielania pierwszej pomocy. Niezależnie od tego jak się karmi i nie tylko w przypadkach okołojedzeniowych. Można znaleźć sporo kursów (najczęściej odpłatnych, ale nie tylko) w większych miejscowościach, niektóre organizacje organizują szkolenia "w terenie" i mogą dojechać do zainteresowanej grupy rodziców. W ostateczności zawsze jest nieoceniona sieć:
http://aktywnyrodzic.pl
http://www.pierwszapomoc.com
http://www.mamazone.pl
http://www.edziecko.pl

Kiedy już się zdarzy - nie wpadajmy w panikę. Hmmm... Łatwo powiedzieć. Może inaczej - nie dajmy się jej ponieść. Potrzebujemy opanowania, żeby pomóc dziecku, jeśli jest to konieczne, a także żeby nie przestraszyć dodatkowo malucha.

Jak pisałam - osobiście nie miałam do czynienia z takimi sytuacjami, ale rodzice dzieci, które początkowo krztusiły się jedzeniem twierdzili na ogół, że był to krótki etap, na samym początku rozszerzania diety.

Trzecim "zjawiskiem", które może się pojawić i zaniepokoić rodziców jest odruch wymiotny - spokojnie, to też etap naturalny i dla dziecka niegroźny. Pisałam już kilkakrotnie o tym, jak Ora pakowała sobie głęboko do gardła łódki ogórka (powodując naturalnie spektakularny odruch wymiotny), mając przy tym jednakowoż minę wielce ukontentowaną. Zrobiła to raz, po czym nie wracała do tematu.

Dlaczego warto przez to przejść? Dzieci, które mogą swobodnie trenować przemieszczanie pokarmu i jego paszczową obróbkę są - no cóż - lepiej wytrenowane :D Dziecko mające możliwość poznania własnych możliwości paszczowych - lepiej umie z nich korzystać.
Choć początkowo ten "trening" może być dla nas stresujący, to koniec końców minimalizuje on ryzyko, że dziecko zrobi sobie jedzeniem jakąś krzywdę.

Dziecko nie trawi kawałków, bo wychodzą "z drugiej strony"
Niespodzianka - papek na początku też nie trawi, tylko trudno to w pieluszce zauważyć ze względu na konsystencję.
Pamiętajmy, że początki stałego "jedzenia" to trening i nauka. Także dla układu trawiennego, który musi się z nowością oswoić. To bardzo indywidualne i może trwać rozmaicie długo, w zależności od dziecka. Zmianę "nastawienia żołądka" wyczujemy bez pudła. Po zapachu ;) Jedno  jest pewne - z papkami trwałoby tyle samo.
 Dla uspokojenia przypominam - do roku MLEKO DAJE RADĘ :)

Dziecko tylko rozrzuca i się bawi, nie je naprawdę i pewnie się nie najada
Nie najada z pewnością. Bo nie to jest na początku jego celem.
Jeśli dzidzioł ma się nauczyć sprawnie manipulować jedzeniem, to musi zacząć od manipulowania w ogóle. Tak, z uwzględnieniem wcierania we włosy. I Twoją bluzkę. Tak i zrzucanie ze stołu. Wpychania w pieluszkę od góry. Do uszu. I nosa też. Tak, Twojego również.
Nie no, żartuję.

Ale faktem jest, że na im swobodniejsze działania i eksperymenty dziecku pozwolisz, tym szybciej nabierze ono wprawy. Trening czyni mistrza :).

A co do najadania - MLEKO :)

Ale to straszny bałagan!
To fakt, przynajmniej na początku. To jedyny minus BLW, jaki dostrzegam. Ale niewielki i krótko trwający. O tym jak można sobie z nim poradzić pisałam już w poprzedniej części. Dodam jeszcze tylko, że niektóre "bałaganiarskie" zachowania dziecka mogą być komunikatami dla nas.
 Jeśli dziecko zrzuca wszystko z talerza (i talerz), odpycha od siebie, wywraca do góry nogami albo powiedzmy, wkłada go sobie na głowę, może to oznaczać że np.:
- "Już nie chcę."
- "Znudziło mi się, jestem zmęczony."
- "Za dużo tu tego, jestem zdezorientowany i robię porządek".
- "Chcę tego co Ty, z Twojego talerza".
...ale nie musi.

Posiłki będą trwały w nieskończoność.
Po pierwsze, zastanowiłabym się, czy to aby na pewno wada. Trochę zapomnieliśmy o celebrowaniu wspólnego pożywiania się. A wspólny stół odżywia nie tylko ciało.
Ale czasy gnają, więc spieszącym się spieszę donieść, że wprawdzie dziecku należy dać nieco więcej czasu na posiłek, jednak ten jeden długi obiad i tak zajmuje mniej czasu, niż dwa pospieszne, kiedy najpierw karmimy dziecko, a potem jemy sami.

Mnóstwo jedzenia się zmarnuje.
Nic podobnego.
Po pierwsze - kawałek zawsze można podnieść i opłukać (czego nie zrobimy z papką). Po drugie - żołądek dziecka ma objętość jego złożonych łapek. Podawanie mu pełnego talerza rzeczywiście może okazać się marnotrawstwem, ale porcja stosowna do pojemności małego brzuszka na pewno nie zrujnuje naszej kieszeni.

Stracę strasznie dużo czasu na (osobne) gotowanie.
Zakładam, że  dla dziecka - bez względu na metodę rozszerzania diety - gotuje się w domu. O słoiczkach nie będziemy tu dyskutować.
BLW oszczędza czas, poświęcony na przygotowanie posiłków. Zakładając, że nie żywimy się fastfudami - wystarczą niewielkie modyfikacje (solenie na talerzu, rezygnacja z "polepszaczy" smaku, dbanie o wybór wartościowych produktów), żeby dziecko mogło jeść to, co reszta rodziny. Zupa nie jest żadnym problemem. Mięsko (na parze), kasza i warzywa z surówki - czemu nie? Jajecznica na parze? Kanapka z pastą rybną i szczypiorkiem? Co tylko sobie życzycie.
Często wartością dodaną do BLW jest polepszenie sposobu odżywiania całej rodziny.
A czas, który spędzilibyście na miksowaniu możecie poświęcić na coś innego. Deser np ;)

Wracam do pracy, a babcia/niania/żłobek nie będą wiedzieli jak to się je.
W przypadku dwóch pierwszych opcji nie bądźcie rodzicami małej wiary ;) I babcię, i nianię da się wyedukować. Oczywiście mogą trafić się egzemplarze na wiedzę  i jej praktyczne stosowanie oporne, ale warto spróbować.
Co do żłobka sytuacja ma się niestety często znacznie gorzej. Próbowałabym mimo wszystko, a jeśli trafimy na beton całkiem niereformowalny - to przynajmniej w domu kultywowałabym BLW.

Nie będę wiedzieć, czy dziecko zjadło dość i czy jest najedzone.
To w sumie powtórzenie z kilku poprzednich wątków, ale na tyle istotne, że go dokonam.
Będziesz. Zjadło dość. Tyle, ile chciało i potrzebowało w tym momencie. I będziesz wiedziała, czy jest najedzone. Da Ci znać. Najprawdopodobniej dopominając się mleka :D.

Nakrzyczą na mnie: lekarz, babcia i koleżanka.
Możliwe. Lekarza wtedy warto zmienić. O reszcie pisałam tutaj.

Jeśli macie jakieś pytania lub obawy dotyczące BLW - piszcie. Postaram się odpowiedzieć, a jeśli nie wiem, to się dowiedzieć :D

I zapraszam na ostatnią (i najdłuższą :D) część cyklu: "Bierz Lub Wyrzuć - część IV, czyli tysiąc i jedna korzyść albo pożytki i radości
Pin It Now!

wtorek, 9 kwietnia 2013

Własnonożna, Nieustraszona Rusałka, bez połowy zęba na przedzie, wiosna i podwójne miłosne wyznanie ( i dużo wykrzykników)

Łikend pełen wrażeń :D

Najpierw się przeraziliśmy, bo Młodej ukruszył się ząb.
Mieliśmy iść w marcu na kontrolę, ale się obie pochorowałyśmy. Ponieważ nie byłam do końca zachwycona naszą pierwszą Panią Zębolog - poprosiłam Małpią Ciotkę o namiary na kogoś zaufanego. Otrzymałam, ale kiedy zadzwoniłam okazało się, że zaufana osoba... rodzi za trzy dni. Za o poleciła mi następną zaufaną osobę. Która jednakowoż pierwszy wolny termin miała niemal za miesiąc.
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Przerażona, że to niemowlęca próchnica zeżarła kieł mojego Dziecięcia, i że w odstępach półgodzinnych wypadną jej teraz wszystkie (DWANAŚCIE) pozostałe rozważałam już pogotowie dentystyczne, zwłaszcza, że na dokładkę Ora była wyjątkowo spokojna, przytulna i taka "mięciutka". Jednak postanowiłam jeszcze w akcie desperacji zadzwonić do kolejnej Kangurzej Ciotki - Ani, która skąd inąd jest też Zębolożką.

Kochana Ania zaprosiła nas do się, ugościła ciachem (dokładnie takim jak lubię :D) i podeszła do Ory z taką cierpliwością, jaką sobie tylko można wymarzyć.
Sęk w tym, że kiedy Auri jest nie w humorze (była) to za nic nie chce sobie dać zajrzeć, a już zwłaszcza dłubać w paszczy. I żadne oswajanie, tłumaczenie, bajki, pokazy na misiach i inne bajery nie skutkują. Ona po prostu nie chce.
I przyznam się szczerze,  że sprawy zębowe to (po za podawaniem antybiotyku) jedyna sytuacja, w której zdarza mi się godzić, a co więcej samej stosować, przemoc wobec swojego Dziecka.

Och, oczywiście najpierw tłumaczę, proszę, daję sobie dłubać w szczęce, pokazuję na krokodylach.
Ale jak nic nie działa.
Po prostu wolałabym jednak, żeby miała jakieś zęby. I żeby Jej nie bolały.

 Ania znacznie mnie uspokoiła (do wizyty u naszej nowej Pani Zębolog Orce raczej nie grozi wtórne ubezzębnienie). Porozmawiałyśmy też sobie nieco o fluorze.

Bo wiecie, tu zdania są mocno podzielone.
Z jednej strony mówi się coraz szerzej o szkodliwości fluoru.
Z drugiej przekonuje, że jest on niezbędny dla zdrowia zębów.

Mamy na tym tle spory dylemat, bo Ora póki co jeszcze nie wypluwa wody przy myciu paszczęki.
Używamy do szczotkowania oleju kokosowego (wszystkich krytykantów informuję, że zaczęliśmy go stosować PO pojawieniu się próchnicy, wcześniej w robocie była sama woda) i zaczynamy rozglądać się za pierwszą jak-najbardziej-naturalną pastą.
Mam spore obawy na tym tle, bo od paru lat mam jedną-jedyną markę pasty, której mogę używać - wszystkie inne mnie uczulają.
Ania jednak polecała mi pasty z niską zawartością fluoru.

Macie jakieś doświadczenia w temacie? Porady jakieś może? Chętnie poczytam.

W sobotę, dla relaksacji, wybyli byliśmy sobie do Laguny.
Dzidzioł już poprzednio wyrażał zadowolenie z takich atrakcji, ale tym razem to było szaleństwo. Piszczała i śmiała się. W solance odpychała mnie, dając do zrozumienia, że sama woli pływać. W "rzece" zeskakiwała z progu na głęboką wodę. Zjechała z Tatką z dużej zjeżdżalni. Myślałam, że może się przestraszyć. Ale gdzie tam! Śmiała się, pokrzykiwała i żądała "jecie, jecie!". W sumie zjechała trzy razy. W basenie z falami ganiała na płyciźnie, po czym za Przemkiem rzuciła się na głęboką wodę, i gdybym Jej nie powstrzymała, to by chyba po dnie, pod powierzchnią do Niego doszła. W baseniku dziecięcym grała w piłkę ze starszymi dziewczętami (sama się wkręciła, a poziom komunikacji pozawerbalnej i siła Jej ekspresji po prostu zwalał z nóg), a także podrywała i dawała się podrywać niejakiemu Oliwierowi (!). Entuzjastycznie nabyte przez nas kółko z żółwią głową (nie jestem zwolenniczką kółek jako pomocy przy nauce pływania, to miała być jedynie zabawka) wzbudziło entuzjazm... przez jakieś pięć minut. Woda jest lepsza, a kółka są dla cieniasów ;) A w jacuzzi domagała się, żeby posadzić na brzegu, skąd machała sobie nogami w bąblach, po czym zeskakiwała do wody/na mnie/na Przemka. A gdybym Jej nie powstrzymywała, to chyba poszłaby sobie zwiedzać kompleks samopas. Jest Nieustraszonym Wodnym Stworzeniem.

Po wszystkim pożarła daktyla i pajdę chleba, zażądała mleka. Przyssała się z resztką pajdy w ręku. Na chwilę przerwała, odgryzła gryz pieczywa, przeżuła i znów się przyssała. Zakąsza ;)

Pijąc zasnęła i spała aż do domu.

(Z innych anegdot okołomlecznych: jakiś czas temu, u mojej Mamy Ora zaczęła zasypiać przy piersi właśnie, kiedy chcieliśmy się zbierać do wyjścia. Przemko zdesperowany zaczął Ją delikatnie budzić - "He-ej! To nie czas na spanie. Jedziemy do domku." Na co Córka nie otwierając oczu i ledwo-co wypuszczając z zębów sutek odparła "Mleko." i ssała dalej. Molestowana przez Babcię sztuczkę powtórzyła.)

Wczoraj zaś, po wizycie u Babć (- Ja: Jedziemy do Babci, wiesz? Ora: - Maichi!) udaliśmy (z CiotKaszydłem) się na poszukiwanie wiosny na Jasne Błonia.
Orka już od jakiegoś czasu, kiedy szliśmy do samochodu sama pokonywała odcinek drzwi mieszkania-drzwi wyjściowe z budynku. Wczoraj trzymana z dwóch stron za ręce doszła sama aż do auta.
Nie koniec na tym. Po wyjęciu z pojazdu nie miała zamiaru dać się nieść, ale zażądała postawienia na własnych, krótkich środkach transportu.

Przeszła pół długości Błoni. SAMA! Wchodziła pod górkę,schylała się, wąchała krokusy i grzebała im paluszkiem między pręcikami. Koniecznie chciała wśród nich siadać.
Po parku kręciła się dwójka ludzi, przebranych za Puchatka i Tygryska, oferująca zdjęcia (za jakąś dziką opłatą).
Aurora ujrzała. Wydała głuchy jęk zachwytu. I puściła się w pogoń. Zupełnie się na nas nie oglądając. Stanęła przy samych pluszowych łapach, nie wiedząc jak bestie ugryźć. Wzięłam Ją na ręce.
- Cieś!
Moje Dziecko (nigdy tego nie uczone, nie namawiane, ani nic) wyciągnęło rękę do żółtego monstrum.

!!!

Ganiała po trawie, błocie i żwirku. Machała do wszystkich i wołała "Pa, pa". Rzadko kiedy się na nas oglądała. Kiedy Przemko wziął Ją na ręce, żeby przenieść przez błotniste bajoro - zaraz chciała zejść.
(fotki pół na pół: nasze i Kaszydła)

Tam!
Pogalopowała aż się kurzyło.

Pa, pa!
Wpadliśmy na chwilę do Tatki  pracy. Na parkingu Dziewczę zarządziło przekąskę.
Tata i krok bociana ;)


Mamy niesamowicie dorosłe Dziecko...

Kiedy jechaliśmy jeszcze po jakieś minizakupy (nie zauważyliśmy, że opustoszała nam lodówka) Ora mruczała sobie coś pod nosem. W pewnym momencie usłyszałam:
- Mrr, mrrr, mrrr Mama kocham, mrrr, Tata kocham, mrrr, mrrrr mrrr...
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Słowa nauczył Ją Przemek, ale dotąd powtarzała jedynie po Nim, nie używała powodowana własną inwencją.

A później było jeszcze tylko po lampce wina dla rodziców i lulu ba :)
Pin It Now!