czwartek, 31 grudnia 2015

Naczynia stołowe, góry i ziarnka piasku (a także o tym komu tak naprawdę robimy dobrze)

Mam taką swoją teorię, że nie ma czegoś takiego jak bezinteresowne działanie. I bynajmniej nie twierdzę tak powodowana rozgoryczeniem czy cynizmem.
Po prostu uważam, że każde dobro, które wyrządzamy innym, przynosi i nam jakąś korzyść. I nie chodzi mi o rzeczy na tak wysokim poziomie abstrakcji jak karma i przepływy kosmicznej energii.
 Każdy dobry uczynek przynosi nam - czy to przyjemność, czy poczucie znaczenia i wpływu, czy w końcu potwierdzenie swojego obrazu jako dobrego człowieka w oczach własnych i cudzych. I nie ma w tym nic złego - wręcz odwrotnie - to cudowne!
Z drugiej strony i analogicznie - każde zrobione innym świństwo odbija się w ten czy inny sposób karmiczną czkawką.
(Podobne opinie w tym temacie znajdziecie tak w buddyzmie jak w chrześcijaństwie Nowego Testamentu).

 Czemu o tym piszę? Bo chciałam trochę o wdzięczności. A jakoś tak (mam wrażenie) się u nas utarło, że jak mówimy "wdzięczność", to główny myślowy wektor obiera przede wszystkim zwrot na "komu"?
Takie zaś pojmowanie wdzięczności kojarzy mi się z rodzajem długu, koniecznością (przymusem) podziękowań na ozdobnym blankiecie i czymś raczej obciążającym niż miłym.

Zaś dla mnie wdzięczność - spontaniczna, nie zawsze ukierunkowana, lub właśnie zmierzająca we wszystkie strony na raz - jest uczuciem niezwykle radosnym, lekkim - po prostu wspaniałym.
 I naprawdę - nawet, kiedy trudno powiedzieć, czy tą wdzięczność winnam sobie, ludziom wokół mnie czy losowi, który pozwolił mi ich spotkać - jest to stan bezcenny i myślę że warto szukać sobie do niego powodów i okazji.

Możesz to duchowo-psychologiczne ćwiczenie nazwać jak zechcesz: "liczenie błogosławieństw", "słoik szczęścia", "kropla miodu", "praktykowanie wdzięczności". Możesz to, co sprawia że Twoje życie - choć na moment - staje się piękne i dobre zapisać, namalować, wykrzyczeć albo tylko sobie wyobrazić. Ale w tym czasie podsumowań, na granicy, gdzie stare przechodzi w nowe, kiedy dzień pokonuje noc - zachęcam i namawiam, żebyś spróbował znaleźć w sobie powody do wdzięczności - sobie, ludziom, Bogu, przypadkowi - bez znaczenia.

Ja tych powodów mam niezmiernie wiele. Wszystkich wymienić nie zdołam. Są ogromne, jak góra i maleńkie jak ziarnko piasku. Są w mojej przeszłości i teraźniejszości, a niektóre nawet w czasie przed moim narodzeniem, tuż obok i po drugiej stronie globu.
Dwa najważniejsze właśnie pochrapują obok mnie.

Mam taki plan, żeby z (względną) regularnością zapisywać to, co napełnia śpiewem moje serce i uskrzydla moje stopy.

Dziś tylko dwie z rzeczy wielu i - jak napisałam - jedna góra i jedno ziarnko.

Góra to moja Wioska przez wielkie W. Powstała wbrew moim obawom i wątpliwościom. Ciągle powodująca moje zadziwienie i bezbrzeżną radość. Dziesięć rodzin tworzących Miejsce. Kilkadziesiąt osób, o odmiennych często poglądach, temperamentach i wizjach, ale połączonych wspólnym celem i zmienną, żywą i z dnia na dzień gęstszą siecią relacji. Odważnych, twórczych i nie bojących się zmian (a w każdym razie gotowych na nie).

Ziarnko to zapach żywicy i piernika w moim domu. Taki drobiazg, a taaaaaaka radość.

Poświątecznie (jak zawsze spóźniona) i noworocznie życzę Wam wszystkim wielu powodów do wdzięczności. Nie ważne komu.

Kielich przeobfity, szklanka bardziej niż w połowie pełna :)
Pin It Now!

czwartek, 10 grudnia 2015

Prababcia

Kiedy byłam mała robiła mi kaszę mannę. Taką na gęsto, aż łyżka stawała, z truskawkowym sokiem.
Nie była ciepłą babcią z tych, co to biorą na kolana i szyją ubranka dla lalek. Była złośliwa, zadawała nietaktowne pytania i wygłaszała krępujące komentarze. Publicznie.
Mówiła do mnie "Marcia", czego serdecznie nie cierpiałam, i że moje imię jest niemieckie (jest aramejskie i biblijne) i twarde, i że mama chciała nazwać mnie Ania, ale tata się uparł. I że "Marta nic nie warta" (co olewałam ciekłym moczem - tata zawsze mówił "Marta - grzechu warta" ;) ).

Mimo wieku i niepełnosprawności niemal do ostatka pozostała niezmiernie ciekawa świata, z zaskakująco otwartym umysłem. Miała własne poglądy i teorie. Nigdy nie była "moherową" katoliczką, za to próbowała wiarę argumentować logicznie ("Widzisz to Słońce? Skąd ono się wzięło? Przecież nikt go tam na druciku nie zawiesił?" Albo "No i skąd to drzewo wie, kiedy liście wypuścić?").

Była nie do zdarcia. Poruszając się o kulach, mając już ponad 90 lat, potrafiła "haczką" obrobić pół ogródka.
Przeżyła Syberię. Pochowała tam rodziców. Sama (pradziadek wyjechał do armii Andersa) utrzymała dwie córki i wróciła z nimi do Polski. Cudem. Nie jednym.
Babcię niosła na plecach jakieś obłędne odległości do lekarza, kiedy ta miała zapalenie kości. Jej siostrę smarowała ofiarowanym przez dobrych ludzi niedźwiedzim sadłem, kiedy podczas powrotu do Kraju, na jednej ze stacji kolejowych ta oblała się gorącym rosołem.
Przeszła malarię. Twierdziła, że wyleczyło ją zsiadłe mleko, które dawała jej córce znajoma chaziajka, a ta podawała Prababci przez szpitalne okno. Chaziajka nazwała ją potem "żeleznaja Palaczka" (w sensie że żelazna Polka).
Takich - kiedyś fascynujących i pasjonujących, a z czasem coraz bardziej wstrząsających historii, słuchanych po wielokroć znam mnóstwo.

W wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat przeszła zabieg usunięcia zaćmy, bo strasznie męczyła ją niemożność czytania gazet.

Kiedy namolnie wypytywała mnie i  Przemka kiedy będziemy mieli dziecko powiedziałam jej żartem, że pogadamy jak skończy setkę.
Setne urodziny obchodziła czwartego lipca 2011r. Orka urodziła się niecałe cztery miesiące później.

Były takie momenty, kiedy obawiałam się jak Aurora może zareagować na tę zmienioną wiekiem, pomarszczoną twarz i powykręcane palce. Niesłusznie. Ora zawsze chętnie do niej zaglądała.

***

Przez ostatnie lata żartowała, że Bóg o niej zapomniał. Kiedy dokuczały jej choroby mówiła, że chciałaby już umrzeć.

30. października, dzień po urodzinach Krętolokiej, lecieliśmy do Norwegii. Wyjazd był już zaplanowany, kiedy u Prababci zaczęły się nasilać problemy ze zdrowiem. Lekarz uprzedził nas, że trzeba się liczyć z tym, że Babcia dogasa. Zastanawialiśmy się nad odwołaniem podróży, ale Mama i Babcia przekonały nas, żebyśmy jednak lecieli.

Po powrocie (Rodzina nie chciała psuć nam wycieczki) dowiedzieliśmy się, że Prababcia zmarła niemal dokładnie w godzinę naszego wylotu.
Mama żartowała, że poleciała za nami.
Myślę, że może poleciała śladem myśli o wszystkich tych, którzy już odeszli, o tych których wspomina się szczególnie 2 listopada, śladem swojej za nimi tęsknoty.

***

Rozmawialiśmy o tym z Orą szczerze i bardzo po prostu. Była na pogrzebie i na stypie. Nie wiem na ile i jak rozumie to, co się stało.

Prababcia ostatnie lata, ze względu na coraz większe problemy z poruszaniem, spędziła w mieszkaniu swojej córki (mojej Babci). Niedawno, kiedy Babcię odwiedzaliśmy, zaraz po wejściu Ora podbiegła w stronę pokoju, w którym zwykle siedziała Prababcia, po czym zatrzymała się wpół kroku i cofnęła.
- Chciałaś przywitać się z Babcią Tereską?
- Tak.
Ja też niekiedy cofam się wpół kroku, prawie z ręką na klamce.


Kilka dni temu, kiedy jechałyśmy autobusem Orka zapytała:
- Mamo, a pójdziemy tam gdzie żegnaliśmy Babcię Tereskę i gdzie było tyle ludzi?
- Na cmentarz? Pójdziemy. Ale tych wszystkich ludzi raczej tam wtedy nie będzie.
- To dobrze, bo ja chcę często odwiedzać Babcię.



Tarka jest u nas.

Pin It Now!

czwartek, 29 października 2015

4

4 lata
nieustannego zachwytu
zdziwienia
poznawania Ciebie
poznawania siebie
odkrywania przestrzeni których bez Ciebie nigdy bym nie odkryła
doświadczania niezwykłości tego świata
wszystkimi zmysłami
w całkiem nowy, inny sposób
dziękuję Córeczko

Pin It Now!

niedziela, 25 października 2015

Orki z Majorki ;)

(autentyk)
Co mówi Orka widząc na monitorze (wyświetlającym teledysk "Orki z Majorki") biało-czarnego walenia?

- O ja!
.
...
.........
Kurtyna.
Pin It Now!

wtorek, 13 października 2015

Można? Można!!!

Z serdecznymi pozdrowieniami dla Pana Hydraulika

W moim bloku ostatnio intensywnie konserwują i naprawiają instalację wodno-kanalizacyjną. Co prawda każdorazowo informują o przerwach w dostawie wody za pomocą karteczek na drzwiach, co jednak zupełnie nie przeszkadza mi zapominać o takowych natychmiast po przekroczeniu progu mieszkania.

Dziś rano tuż po wyregulowaniu wody pod prysznicem usłyszałam dzwonek. Miałam nawet w planie go zignorować (bo o tej porze dzwonią z reguły wyłącznie nosiciele ulotek reklamowych lub różni świadkowie), jednak dzwoniący się nie poddawał.

Okręcona ręcznikiem i ociekająca wodą uchyliłam drzwi na szerokość plus-minus pięciu milimetrów.

- Pan Hydraulik (w wieku +50 na oko, odziany w robocze, niebieskie, BHPowskie ogrodniczki): Ja zaraz zakręcam wodę, to proszę sobie nabrać, żeby na herbatę było.
- Ja (absolutnie przerażona): !!! To dziś??? Na śmierć zapomniałam!
- Pan Hydraulik (mierząc mnie krytycznym spojrzeniem): To ile to potrwa? Tak z pół godziny?
- Ja (nie wierząc własnemu szczęściu): Piętnaście minut! Dziękuję!

Kiedy pół godziny później usiłowałam nalać wody do czajnika - jeszcze była.

Można (spotkać porządnego fachowca/hydraulika./człowieka alibo być takowym)? MOŻNA!
Q.e.d.
Pin It Now!

poniedziałek, 5 października 2015

Wytrawne słodycze albo filozofia w filiżance

Za każdym razem kiedy chcę napisać kolejną notkę do tego cyklu one przepychają się jedna przez drugą, tłoczą na półce i same pchają do rąk. Czasami rozpacz ogarnia, że tyle ich jest, takich wspaniałych, a nie o każdej zdążę napisać. Ba! nie każdą zdążę przeczytać. A tyle mam jeszcze w pamięci ze swojego dzieciństwa (pięknych i wspaniałych), których nie mogę po latach odnaleźć i nie przedstawię ich Progeniturze. Czysta rozpacz!

Ta akurat należy do gatunku bardzo nienachalnych i niejednoznacznych. Kiedy Ora ją dostała (a ja przeczytałam) zastanawiałam się nawet przez chwilę, czy to książka dla dzieci. Z drugiej strony - mówimy nie etykietowaniu, przypinaniu łatek, no i - skoro my z Przemkiem możemy się delektować literaturą dziecięcą, to czemuż by Ora nie mogła sięgać i po poważniejsze pozycje?

W "Księciu w cukierni" niejednoznaczne jest wszystko. Ilustracje niezrównanej Joanny Concejo - subtelne jak porcelanowa filiżanka, słodko-gorzkie, niby spłowiałe, a muśnięte całą tęczą delikatnych barw, niby zabawne, a jednak melancholijne. Strony, które w rzeczywistości są sześcio-(i pół jak właśnie przeczytałam na stronie wydawnictwa)-metrową harmonijką, której połowa (porośnięta czterolistnymi koniczynkami) czeka na inwencję twórczą czytelnika. Duży Książę w dziecięcym ubranku z przedwojnia, ale z wąsem. Przeurocza i pełna wdzięku Kaktusica całkowicie, zdawałoby się przyziemna i prozaiczna, a jednak doskonale wpasowująca się i celnie kontrapunktująca filozoficzne monologi i rozważania swojego hmmm? Współpożeracza słodyczy. Do tego krawat przechodzący w faworki, rajd na tandemie wokół talerza z ciastkami, wielki kudłaty niedźwiedź, kwietny krzew, plisy, róże, koronki - surrealistyczny sen w stylu vintage.
No i historia - o szczęściu, a jednak pełna niedosytu i zatroskania, poetycko ujęta fenomenologia ludzkich uczuć przeplatana debatami nad wyższością pączka nad bajaderką. Rozpięta między świadomością przemijania a absolutnym byciem tu i teraz. Fantastyczna!

Ta książka jest przygodą i interesującym doświadczeniem tak dla dorosłego, jak i (sądząc po reakcjach Ory) dla dziecka. Pojęcia nie mam co i jak rozumie z niej moja Córka, ale wraca do niej z pewną regularnością (to nie jest tak, że Ora lubi wszystkie książki - po prostu ja piszę tylko o tych, które lubi) i o ile na początku głównie interesowało ją rozkładanie stron na pełną długość i analiza ilustracji, o tyle z czasem zaczęła przejawiać dużo większą fascynację warstwą tekstową.
Jeśli szukacie inspiracji do wspólnego filozofowania to naprawdę jedna z lepszych pozycji.

"Książę w cukierni"
Marek Bieńczyk
ilustracje: Joanna Concejo
Wydawnictwo Format

Pin It Now!

niedziela, 4 października 2015

Pamiętasz, była jesień... (retrospekcja)

Uwielbiam jesień (a także zimę, wiosnę i lato - najbardziej to, co akurat trwa)! Z Anią (ze wzgórza w moim ulubionym kolorze) cieszę się, że żyję na świecie na którym istnieje październik.

I w przypływie tej radości wykopałam zdjęcia z ubiegłej trzeciej pory roku :)

Największy w Polsce, trzeci w Europie, najpiękniejszy na świecie.
Mamooo! Zrobiłam pająka!
Ora w stroju... pszczelarza. Własnego pomysłu.
Paczuszka...
#nicminiewisi #bożabieteżsięnależy #onawiejaksięnosi
Jesienne zamczysko
Ora i Igor - wracający z Nieb(k)a
Krzakowy "domek" na Jasnych Błoniach
Pierwsze zajęcia muzyczne w Bim Bam Bom.
Wychowanie lokalno-patriotyczne.
Pin It Now!

piątek, 2 października 2015

Migawka genetyczna

(Znów z piaskownicy)
Dzieciaki ogarnął szał robienia potraw piaskowo-liściowo-kamykowych. Stoją w kolejce prawie, żeby koniecznie od każdego spróbować, zapytać co to i z czego "ugotowane", i czy dodali mięty/ cynamonu/ gałki muszkatołowej.
Podchodzi Ania* z wiaderkiem pełnym piachu, podsuwa mi pod nos. Biorę szczyptę, udaję że żuję, zastanawiam się nad smakiem, mlaszczę.
- Co to jest takiego Aneczko?
Na co Anna z pełnym satysfakcji uśmiechem (jako żywo zdartym z twarzy jej Tatki o ciętym dowcipie) oraz diabelskimi błyskami w oczach rzecze:
- Sam piasek.
...
...
...
Kurtyna

*Imiona dzieciaków są fikcyjne.
Pin It Now!

czwartek, 17 września 2015

Dobranoc

Po prostu są takie dni, po których człowiek ma chęć tylko zwinąć się w kłębek (nierozplątywalny bez użycia łomu), naciągnąć koc (azbestowy) na głowę i walnąć się do łóżka (z kulką ołowiu w środku czaszki.
Dobranoc
Pin It Now!

wtorek, 15 września 2015

Ekologiczne pasty do zębów - przegląd bardzo subiektywny i (niestety) niesponsorowany

Niespodzianka!
Nigdy nie robiłam testów porównawczych kosmetyków. Z reguły jak już znajdę markę, która mi odpowiada to się jej trzymam. Jestem też dość składowo wybredna że się tak wyrażę, więc pula marek do porównywania byłaby raczej ograniczona.

Jednak jest kilka takich specyfików, w testowaniu których mam pewne doświadczenie. Co więcej, wśród których znalezienie produktu, który by mnie usatysfakcjonował kosztowało mnie nieco wysiłku. W związku z czym postanowiłam podzielić się swoimi wrażeniami.
(Od razu zaznaczam, że - niestety - nikt mi za tę notkę nie płaci - piszę ją na potrzeby osób poszukujących czegoś zdrowego i skutecznego do paszczy ;) )

Niestety od kilku lat alergicznie reaguję na kontakt z pastami popularnych marek. Kierowana uczuleniem i rosnącą gwałtownie po dochowaniu się Progenitury świadomością wszechobecności chemicznego paskudztwa, zapragnęłam przerzucić się na zdrowszy (z naciskiem na niezawieranie fluoru, o którego szkodliwości i nieskuteczności nie będę tu pisać bo z łatwością sobie to wygooglacie) środek do czyszczenia uzębienia.

Zdaję sobie sprawę, że jest kilka rozwiązań super-ultra naturalnych (soda, woda utleniona, sól, i podobne) , jednak nie do końca mam do nich zaufanie i cierpliwość. Ze specyfików DIY testowałam jedynie NIERAFINOWANY OLEJ KOKOSOWY. Stosuje się go jak zwykłą pastę. Wrażenia organoleptyczne po pierwszym szoku są całkiem znośne. Faktycznie działa i ma właściwości przeciwpróchnicze. U Ory stosowałam go dość długo z dobrymi rezultatami. Jeżeli komuś brakuje efektu odświeżenia oddechu - można dodać nieco esencji miętowej. Dla mnie wadą tego rozwiązanie jest brak poczucia "doczyszczenia" zębów. Nie do końca potrafię to zwerbalizować, ale chyba domyślicie się o co mi chodzi.

Z past gotowych miałam okazję przetestować trzy marki zanim trafiłam na TĘ, która jest dla mnie niemal idealna i przy której na razie zostanę.

Na początek poszła Lavera. Firma, którą bardzo sobie cenię za fantastyczne składy i skuteczność produktów. Orka ma teraz zęby myte pastą z wyciągiem z malin Lavery, ja przepadam za szamponem różanym tej marki.

PASTA DO ZĘBÓW BEZ FLUORU LAVERY
Składniki: wodny wyciąg z echinacei, sorbitol, krzem mineralny, kreda, ksylit, sól morska, ksantan, substancja myjąca z kokosa, nalewka z mirry, ekstrakt z krwawnika*, ekstrakt z propolisu*, ekstrakt z arniki*, naturalny aromat

*składniki pochodzące z upraw ekologicznych
ph 7,0-7,5

cena: 10,90
pojemność 75ml
Skład jak widać byłby bardzo przyjemny, gdyby nie sorbitol i ksantan. Dobrze myje zęby, dba o dziąsła, smak ma - dla mnie - dość łagodny. Konsystencja bardzo lekka, delikatna. Kilka świetnie wpływających na dziąsła składników. Atutem, może nie kluczowym, ale na który zwracam uwagę, zwłaszcza jeśli chodzi o eko-produkty, jest brak zbędnych kartoników i innych nadmiarowych śmieci. Niestety - znowu brak mi było efektu "doszorowania".

Szukałam więc dalej. I tak trafiłam na URTEKRAM  PASTĘ DO ZĘBÓW ALOESOWĄ
Składniki: kreda, woda, gliceryna roślinna*, aloes*, karagen, organiczny ekstrakt olejku z mandarynek*, mirra
 cena: 19,90
pojemność: 75ml
W składzie znów ksantan i - dużo bardziej zniechęcający - karagen.. Lekka, "łatworozprowadzalna" konsystencja. Po za tym wrażenia bardzo podobne do poprzedniczki - skuteczna, delikatna, baz zbędnych opakowań. Niewielki efekt wybielający. Niestety znów brak dotykowego efektu doczyszczenia. Dodatkowo czułam się jakbym myła zęby pastą dla dzieci - smak jest jak dla mnie stanowczo aż nazbyt subtelny - efektu doczyszczenia i odświeżenia oddechu bardzo mi brakowało.

Eksperymentując dalej sięgnęłam po WELEDĘ PASTĘ DO ZĘBÓW Z NAGIETKIEM (właściwie kupiłam ją przez pomyłkę, kiedy przez chwilę Ora używała Weledy dla dzieci).
Skład: woda, węglanu wapnia, gliceryna, tlenek glinu, alkohol, wyciąg z nagietka (Calendula) wyciąg z mirry, olejek koprowy, guma ksantanowa, sól amonowa kwasu lukrecjowego.

cena: 18.99
pojemność: 75ml

Pasta kompletnie inna od poprzednich. Z podejrzanych substancji w składzie ksantan i tlenek glinu (alkohol mi nie przeszkadza ;) ). Konsystencja szalenie gęsta, to pasta która w ogóle się nie pieni i trzeba popracować, żeby dobrze ją rozprowadzić. Działa fantastycznie i dobrze doczyszcza zęby. Nie ma posmaku miętowego, mimo to doskonale odświeża jamę ustną olejkiem z kopru włoskiego. Mnie ta zamiana zupełnie nie przeszkadzała, a efekt odświeżenia bardzo odpowiadał, niestety dla osób nie przepadających za anyżkowymi aromatami ta moc może być trudna do zniesienia. No i to pudełko ;)

To była najlepsza z dotychczasowych opcji, jednak smolista konsystencja nie całkiem spełniała moje oczekiwania. Szperałam więc i w końcu trafiłam na coś, co niemal zupełnie mi odpowiada.

CMD NATURKOSMETIK PASTA DO ZĘBÓW Z OLEJKIEM DRZEWA HERBACIANEGO
 Skład: Woda, krzemionki, kreda, ksylitol (utrzymujący wilgotność), sól morska, olejek z drzewa herbacianego *, guma ksantanowa, kokosowe kwasy tłuszczowe glutaminianu, CO2 wyciąg arniki w oleju słonecznikowym, olej z kopru *, olej myrty, mięta, chlorofil (kolor zielony liści), witamina E (GMO wolna), sorbinian potasu (* surowce z kontrolowanych upraw ekologicznych)

cena: 17,69
pojemność: 75ml

Jeśli chodzi o działanie - pasta - dla mnie - absolutnie genialna. Doczyszczająca stanowczo, acz delikatnie, dająca świeżość w buzi  gładkość zęba pod językiem. Delikatnie wybielająca. Smak dla niektórych może być średni (połączenie olejku herbacianego i soli), ale dla mnie jest całkiem w porządku. Konsystencja w sam raz - nie za gęsta i nie za rzadka. Brak pudełka :D Dużo przyjemnych składników roślinnych o dobroczynnym dla paszczy i zębów działaniu.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ten nieszczęsny sorbinian :/

Poszukiwania trwają. Jeśli traficie na jakąś rewelację w temacie - dajcie znać!
Pin It Now!

piątek, 11 września 2015

Migawka bezglutenowa

Od czasu do czasu będę tu wrzucać mikromigawki z Miejsca - dziś pierwsza. O diecie, świadomości zdrowego żywienia i nauce przez obserwację i naśladownictwo.

Dziewczyny robią zupę z kluskami z piasku, patyków i listków.
- Ale jeszcze musimy zrobić bezglutenowe dla Piotrusia*!

kurtyna.

*Imiona dzieciaków są fikcyjne.
Pin It Now!

czwartek, 3 września 2015

Początek Roku Szkolnego, który się nie odbył

Od kilku dni na wszystkich możliwych forach, grupach i w mediach wszelkiej maści na tapecie jest jeden temat we wszelkich możliwych odsłonach. Początek roku szkolnego (opcjonalnie przedszkolnego). Łzy lęku, dumy, wzruszenia bądź szalonej radości ronione przez rodziców. Rozmaite nastawienia i reakcje dzieci. Kalejdoskop emocji od euforii przez rozczarowanie do rozpaczy i wściekłości. Ceny wyprawek, zajęć dodatkowych, kolejki po obiady, tłok w świetlicy, logistyczne koncepcje czaso-osobowo-przestrzenne związane z odbiorem i dowozem progenitury, pozyskaniem podręczników i korepetytorów.
I podobnie jak wtedy, kiedy z Orką w chuście mijaliśmy z Przemkiem w sklepach regały, zawalone chemią dziecięcą, kaszkami, słoiczkami, puchami sztucznego mleka, flaszkami, smokami i innym, całkiem nam zbędnym ustrojstwem – odczuwam niewyobrażalną radość, wdzięczność i wręcz ulgę że te kwestie tak całkiem i zupełnie mnie nie dotyczą.

Nasza córka i jedenaścioro jej kolegów i koleżanek nie obchodziło pierwszego września początku roku przedszkolnego. Jednym z powodów jest to, że nie chodzą do przedszkola. Drugim – fakt, że wspólne spotkania we własnym Miejscu zabawy (i przy okazji nauki, socjalizacji i innych takich) praktykują od czerwca.
Radość, wdzięczność i satysfakcja jaką odczuwam z powodu powstania i działania Miejsca Demokratycznego jest tak wielka, że nie mogłabym sobie podarować podzielenia się nią z Wszechświatem (w związku z którym spodziewam się szybkiej i wysokiej fali hejtu, bo takie są prawa internetów, który jednakowoż – z góry uprzedzam – spłynie po mnie jak po gęsi) :D
Opowiem Wam historię. O idei. Oszukaniu własnej, najlepszej dla siebie drogi. O odwadze podejmowania decyzji niepopularnych, walki o własne przekonania, niepoddawaniu się presji otoczenia. O potrzebie tworzenia wspólnoty, otoczenia się ludźmi którzy wyznają podobne wartości. O bezkompromisowej miłości do swoich dzieci. O pragnieniu zapewnienia im nieskrępowanej swobody rozwoju, chronienia ich kreatywności, wrażliwości i ciekawości świata.
Opowiem Wam też o docieraniu się grupy, budowaniu porozumienia ponad rozbieżnościami światopoglądowo-religijno-dietetycznymi, mediowaniu i komunikacji.
Nie opowiem Wam jak się tworzy szkołę demokratyczną. Ani przedszkole. Ani grupę unschoolingową, ani stowarzyszenie. Ale powiem Wam jak my to zrobiliśmy.


Kiedy zastanawialiśmy się nad drogą edukacyjną Ory mieliśmy nadzieję że znajdziemy jedną, może dwie rodziny, które podejmą podobną do naszej decyzję. Żeby nasza Córka miała kontakt z dziećmi podobnie wychowanymi. Wolnymi od pewnych schematów i uprzedzeń, dysponującymi czasem nie tylko po 16 i w łikendy.
Udało się nam nadspodziewanie! Niektórzy z naszych znajomych równolegle dojrzewali do podobnych wniosków, inni usłyszeli od nas o idei i wzięli ją jak swoją. Potem dołączali kolejni. Założyliśmy grupę na FB. Zebraliśmy grupę rodziców dzieci w podobnym wieku.
Dokładnie rok i siedem miesięcy temu zaczęliśmy regularne, cotygodniowe spotkania grupy unschoolingowej „Smoczej załogi”…
Zaprzyjaźniliśmy się my, zaprzyjaźniły się dzieciaki. Niezwykłym doświadczeniem i przywilejem było obserwować i uczestniczyć w ich rozwoju.
Okazało się jednak, że kiedy nasze Smoki osiągną wiek szkolny – część mam będzie musiało wrócić do pracy. Inne po prostu potrzebowały przestrzeni dla siebie, pozostawanie z dzieckiem w domu okazało się bardziej obciążające psychicznie, niż mogłoby się zdawać. Padały pomysły na przedszkole, pojawiły się żarty o szkole demokratycznej. Początkowo zupełnie nie brałam pod uwagę możliwości tworzenia takiej instytucji. Organizowanie, zarządzanie, koordynowanie takim – wielkim – jak myślałam przedsięwzięciem kompletnie nie leżało bodaj w dalekim pobliżu moich planów na przyszłość. Nie chodziło o to, że się nie da. Raczej o to, by jednak zrobił to ktoś inny. A jeśli nie zrobi, to trudno.
Potem były (kolejne) warsztaty z Agnieszką Stein, w przerwie których rozmawiałyśmy o różnych wariantach edukacyjnych. Opowiedziałam jej trochę o naszych dylematach. Zdziwiła się mojej niechęci do tworzenia SD. „Przecież właściwie już to robicie”.


I tak się jakoś zaczęło. Niechęć do rozbijania grupy, komfort jaki daje nam to, że dzieciaki obcują z innymi, wychowywanymi w podobnym duchu, pewność, że nie spotkają się z przemocą, brakiem szacunku czy empatii ze strony opiekunów, zadzierzgnięte więzi – to wszystko okazało się argumentem wystarczającym do podjęcia wyzwania.
Zaczęliśmy dyskutować o pomysłach na przedszkole-szkołę dla Smoków. O logistyce. Szukać rozwiązań, kontaktów, lokalu. Okazało się (nie pierwszy raz), że kiedy czegoś chcesz i weźmiesz się do działania to wszechświat sam podsuwa sposoby i możliwości.
Miejsce Demokratyczne miało ruszyć w maju. Ruszyło miesiąc później.
Ośmioro dzieci (ale w planach kolejne, dwójka jeszcze „po tamtej stronie brzucha”), kilkanaście rodzin, sześć mentorek (mam), duży dom z ogrodem, mnóstwo pomysłów, inwencji i energii. Z tym wystartowaliśmy.
Miesiąc trwało dostosowanie i baaardzo podstawowe wyposażenie pomieszczeń.
I wyruszyliśmy w tą wyprawę w nieznane, na tereny nieopisane na żadnej mapie – jedynie w dziennikach innych podróżników.


Działamy już trzy miesiące (z dwutygodniową przerwą urlopową). Mamy za sobą pierwsze rozstania (zaplanowane z góry – Karol z rodzicami wyprowadzili się do innego miasta) i pierwsze dołączenia „nowych”, pierwsze konflikty i porozumienia, pierwsze kryzysy i znalezione drogi wyjścia. Zaczynamy mieć świadomość swoich mocnych i słabych stron.
Nie da się wszystkiego opisać w jednym poście, ale powolutku zaczynam projekt „kronikarka” ;)
Na razie w dużym uogólnieniu założenia logistyczne:
Miejsce nie ma nazwy, a właściwie ma taką jaką kto sobie wymyśli. Dla Ory to Wielki Niedźwiedź, dla Jagody Kokon, dla Tosi Duży Dom, a dla Stasia Przedszkole (bo jako jeden z nielicznych był wcześniej w takowym), dla mnie to Wyprawa. Ten stan dobrze oddaje charakter naszej przestrzeni. W celach roboczych posługujemy się terminem Miejsce Demokratyczne.
W praktyce jest to społeczność dzieci, rodziców i ich przyjaciół. I miejsce, w którym mogą się swobodnie spotykać i realizować swoje projekty.
W miejscu prowadzimy komunikację bez przemocy (NVC), pozostajemy w klimacie rodzicielstwa bliskości. Nie stosujemy i nie kopiujemy żadnego wzorca szkoły demokratycznej, nie mniej czerpiemy z wielu doświadczeń innych, podobnych inicjatyw.
Miejsce jest otwarte od poniedziałku do piątku od 7.30 do 14. Działamy na zasadzie grupy unschoolingowej. Nie zatrudniamy nikogo – to w całości inicjatywa rodzinna. Codziennie są w Miejscu (co najmniej) dwie mamy-ciocie-Mentorki. Sami gotujemy, pieczemy własny chleb, w ogródku uprawiamy trochę warzyw, ziół, kwiatów, mamy (ekhm... mieliśmy) swoje poziomki, wielką czereśnię i dzikie chaszcze niecierpków. Sami sprzątamy, pierzemy, robimy zakupy, sami dostosowaliśmy pomieszczenia Miejsca, sami zrobiliśmy (i jeszcze robimy) swoje meble.
Plan lekcji, podręczniki, siedzenie w ławkach, dzwonki, zadania domowe, dyrektywność, oceny, testy, sprawdziany, kary i nagrody, nakłanianie do jedzenia, – tego nie wpuszczamy na pokład.
Jeden dzień w tygodniu spędzamy w lesie (odstępstwo od tego zwyczaju przyjmujemy jeżeli jest poniżej -10, powyżej 30 C, kiedy mamy prognozy huraganu, gradobicia, trzęsienia ziemi względnie zagrożenie pożarowo-lawinowe).
Mentorki proponują dzieciakom różne tematy zajęć i aktywności, ale to od nich zależy co, kiedy i jak realizują.
Śniadanie jest podawane o 8.30, obiad jest gotowy o 13, ale dzieciaki jedzą wtedy, kiedy są głodne. Między posiłkami zawsze jest dostęp do przekąsek w postaci pestek, owoców i warzyw oraz woda. Menu jest wegetariańskie. Często gotujemy wspólnie z dzieciakami.
Spotykamy się co najmniej raz w miesiącu całą społecznością. Finansujemy się samodzielnie (i nie są to specjalnie niewiarygodnie wielkie kwoty).
Adaptacja przebiega tak, jak to czują mama i dziecko. I wygląda to baaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo różnie w przypadku różnych dzieci.
O ile poranne pożegnania wyglądają rozmaicie, o tyle opuszczanie Miejsca wygląda nieodmiennie podobnie: „Maaaaaaaamo/Taaaaaato jeszcze chwiiiiilę!”.
Ora wstaje z radością na hasło, że jedziemy do Miejsca, nawet kiedy jest wcześnie rano (bo akurat jest mój dzień mentorski). I wiem, że u innych dzieci jest podobnie.
Mentorki…
Mentorkami są (tak się złożyło) mamy. Obecnie to pięć niesamowitych babek. Takich, z którymi dziecko zostawiasz w ciemno, mając pewność że będzie zaopiekowane, bezpieczne, traktowane z szacunkiem i czułością. Babek, które ładują w Miejsce energię, której wyprodukowania nie powstydziłaby się średniej wielkości gwiazda (elektrownie przy tym to pikuś). Każda z nas jest inna, ale każda świadoma co, po co i dla kogo robi i na 100% zaangażowana.
Dwójka naszych dzieciaków w przyszłym roku wkracza w obowiązek przedszkolny (zerówka). Rozmawiamy o tym. Mamy już namierzoną przyjazną edukacji domowej placówkę systemową, do której będą oficjalnie zapisane.
W tej chwili do Miejsca przychodzi jedenastka aktualnie-piratów-morskich i tyleż rodzin tworzy to szalone przedsięwzięcie.

Czy to wszystko oznacza, że zrezygnowaliśmy z edukacji domowej? Nie :D W świetle prawa szkoły demokratyczne, grupy unschoolingowe, i inne inicjatywy alternatywne pozostają ED. A że w tym przypadku edukacja jest realizowana poza domem? Zdradzę Wam sekret: w ED zawsze tak jest, a kto tego nie wie – nie wie nic o edukacji domowej :D

Jeśli jesteście zainteresowani wieściami z Miejsca, chcecie o coś zapytać, albo po prostu życzyć nam szczęścia - nie krępujcie się pisać ;) 

Trochę Miejsca zobaczycie w następnej notce na ten temat - na razie wspomnienia z aktywności Smoczej Załogi - z dedykacją dla wszystkich, którzy tworzyli ten projekt :)

Pierwsze spotkanie, luty 2014r.
Tamtej zimy nie było śniegu, ale daliśmy radę. Nad Płonią.
Kto by pomyślał, że  tak wygląda matematyka ;) - Marzec, warsztat matematyczny DnW
Tworzenie wieloetapowego dzieła wiosennego. Niedługo zobaczycie jak wygląda na ścianie Miejsca.

 
Leśna wyprawa niebieskim szlakiem z pętli Głębokie.
Tu (ku mojemu zaskoczeniu) spotkałyśmy pijawkę.
Polana Harcerska

Różanka.
Budowa namiotu wiatru.
Wrześniowy kasztanociąg.
Zabawa w basen (dziewczyn pomysł własny).
Kotek i piesek na Jasnych Błoniach
Warsztat azjatycki DnW (jeszcze nie opisany). Wtedy poznaliśmy Karola, Dorotkę i Gosię.
Pin It Now!