wtorek, 19 lipca 2011

To już nie koniec. I już! I hipopotam

Czytając poprzednią notkę (mała autocenzura) złapałam się za głowę (metaforycznie) krzycząc (głosem wewnętrznym): Raanyyyyy! Piszę o pieluchach! To już koniec!!!

Po czym pomyślałam i doszłam do wniosku, że - Guzik! Wcale nie!

Piszę o spotkaniu z fajnymi ludźmi, wymianie i nabywaniu doświadczeń.
Piszę o swoim życiu (a przynajmniej jego kawałkach), a tak się składa, że od listopada (rym niezamierzony) pieluchy będą jednym z jego składników. Co nie znaczy, że ogranicza się ono wyłącznie do pieluch.

A jak będę chciała, to napiszę sobie o różowych serduszkach i błękitnych kokardkach!!! I co mi kto zrobi???

Ha! Wykrzyczawszy swój bunt, powracam do pieluch ;)

Warszawa, luksus i burżujstwo
Po powrocie z fabryki chłonności i małej odsapce, postanowiłam wykorzystać wieczór na dopieszczanie się :D

Najpierw podjęłam nieudaną próbę dodzwonienia się do Małżonka, który (mimo moich napomnień i nalegań, żeby chodził z komórką nawet do łazienki, bo na zawał zemrę i urodzę) zostawił ustrojstwo w pracy!!! Całe szczęście wrócił po nie zanim zdążyłam zrealizować groźby.

Wybyłam więc w miasto, celem dokonania zakupów na podróż w dniu następnym.

W Warszawie byłam już kilkakrotnie, jednak nie mam w głowie jej rozkładu. Mimo to postanowiłam zawierzyć swojej intuicji oraz przypadkowi. Po wyjściu z hotelu (widok na Grób Nieznanego Żołnierza)


postanowiłam udać się w kierunku, w którym podąża najwięcej przechodniów, co też uczyniłam (a była to prawa strona :D). Kierując się dalej tą jakże czytelną wskazówką szłam, szłam i szłam, mijając obojętnie przytulne knajpki, pachnące cukiernie i luksusowe restauracje, aż się zatrzymałam. Gdyż ujrzałam. Gość na koniu. Ejże, znam skądś tą personę. No tak, Imć Poniatowski. Już wiedziałam, gdzieżem jest :).

Pewniej więc już i śmielej podążyłam na starówkę. Jak mówiłam w W-wie byłam nie po raz pierwszy i nie drugi, nie rzucając się więc na zwiedzanie zabytków itp. (na które i moje zmęczenie nie bardzo już pozwalało) przemierzałam uliczki i zaułki chłonąc klimat i atmosferę, i obserwując ludzi (jedno z moich ulubionych zajęć).






Mniej więcej na tym etapie Moje Kochanie odzyskało zapomnianą komórkę i zoczywszy jakieś milion tysięcy nieodebranych połączeń - oddzwoniło. Po wysłuchaniu relacji o postępach demolki (Tak, tak. Kiedy ja się  rozbijałam w Stolicy - Mój Cudowny, z młotem, szlfierką i innymi morderczymi narzędziami w dłoniach, podjął heroiczną walkę o poprawę naszych warunków mieszkaniowych. Bohater mój własny, prywatny, osobisty :*:*:*) i cząstkowym choć, niewielkim takim uśmierzeniu bezbrzeżnej tęsknoty, w lepszym nieco nastroju dokonałam strategicznych zakupów żywnościowo-podróżnych i kontynuowałam warszawienie.

Nie mogłam nie odwiedzić malucha. Darzę go czułym sentymentem.



Obserwowałam przez kilka ładnych minut. Gość miał cudowny, naturalny kontakt z dzieciakami. Byłam szczerze zachwycona tak stroną wizualną, jak obserwowaniem tych interakcji.





 


A ten szyld mocno mnie rozbawił. Interesujący pakiecik :D:D:D














Lekko zmęczona wróciłam do hotelu, żeby zjeść kolację:

I tu kilka słów należących się hotelowi.
Wprawdzie moje klimaty to raczej namiot (nie ważne, czy turystyczne "igloo", czy rekonstrukcyjna "łodziówka") i ognisko, ale w kilku przybytkach luksusu w swoim życiu bywałam. I Sofitel Victoria jest naprawdę rewelacyjny.

Nie tylko, jeśli chodzi o wystrój (francuska elegancja), nie tylko o wyposażenie pokojów i wszelkich przeznaczonych dla gości pomieszczeń, nie tylko o uroczy francuski dreskod, który obowiązuje personel, rewelacyjne spa (mrrrr, mrrrrrrr, mrrrrrrrrrrrrrrrr), fantastyczną kuchnię, czy o setki drobnych udogodnień i "ukłonów" w stronę gościa, które sprawiają, że czuje się od pierwszej chwili zaopiekowany, dopieszczony i rozpieszczony. Klimat i atmosfera, niewymuszona i naturalna uprzejmość obsługi i to, że NAPRAWDĘ się uśmiechają. Do gości i do siebie. UŚMIECHAJĄ, a nie prezentują "szczery wyszczerz nr 5".

Zachwalam i polecam. Naprawdę, NAPRAWDĘ cudowne miejsce. Merci bien Sofitel!

Po fantastycznej i wykwintnej kolacji (podanej przez przemiłą obsługę, zabiegającą o zapewnienie idealnego posiłku dla ciężarówki) (i chwili na trawienie naturalnie) udałam się na basen. Ba! BASEN.

Pomijam luksusy przebieralni. Chłodna, ozonowana woda. Delikatnie podświetlona na błękitno. Ścienne, przytłumione oświetlenie w kolorach zachodzącego słońca. Świece i lampiony, wygodne leżaki i sofy, sącząca się w tle delikatna muzyka. Rozkosz. Poezja. Mrrrrrr...

To był mój pierwszy ciężarny raz jeśli chodzi o pływanie. I było bosko. Rozpływanie się w błogości przerwała mi tylko mała chwila grozy. Otóż po przewróceniu się na plecy, unosząc się swobodnie i delikatnie na wodzie obróciłam oczęta moje w górę, gdzie z przerażeniem ujrzałam... hipopotama! Serio! W kostiumie w kwiatki!!! Poznałam na pewno, bo brzuch sterczał mu z wody, jak tylko hipopotamowi może sterczeć. Dopiero po kilku pełnych grozy sekundach zrozumiałam, że cała sala ma lustrzany sufit. Co zaiste robi niesamowite wrażenie. Gdyby nie ten hipopotam... Ehhh...

Wypływawszy się do syta wróciłam do pokoju, gdzie po telefonicznej mruczance na dobranoc z Wikingiem zgasłam jak świeca w cyklonie.

Rano czekała mnie ostatnia przyjemność, czyli masaż. Pani Masażystka była świetnie obeznana ze szczególnymi potrzebami ciężarówek i z pewnym niedowierzaniem przyjęła fakt, że nic mi nie dolega (żadnego puchnięcia, swędzenia itp., itd.) po za drobnymi dolegliwościami krzyża, spowodowanymi jednak raczej moją patologiczną lordozą, niż ciążą samą w sobie.

Jednak kiedy zabrała się do moich rączek i nóżek (po za nimi i kawałkiem karku niestety, przy ciąży nie bardzo mogła się produkować) nie mogła wyjść ze zdziwienia. "Pani naprawdę nic nie puchnie! Do mnie przychodzą ciężarne z takiiiiiiiiimi zastojami limfy, a u Pani nic!" itp. itd. Było bosko. Chociaż Wiking masuje lepiej ;)

Jeszcze tylko pakowanie i już mogłam, objuczona jak mały cygański taborek, ruszyć komunikacją miejską (gdzie te zapamiętane przeze mnie tłumy w W-wskich autobusach? Nie ma. Nie to, żebym tęskniła, broń Boże.) na Dworzec Centralny.

Chwile pozostałe do odjazdu spędziłam w peronowej kafejce, gdzie lekturę i sączenie kawy przerwała mi jakaś Pani, wypytująca intensywnie o temat mojego czytadła, z którego płynnie przeszłyśmy do Pratchetta, eutanazji, magii słowa i maestrii niektórych tłumaczy (Cholewa).

A potem nadjechał pociąg. Udało mi się (ku własnemu zaskoczeniu) bez większych komplikacji znaleźć miejsce siedzące. Miałam jakiegoś niesamowitego fuksa, bo innym się nie udawało. Po ponad 6h podróży (opóźnienie, a jakże) mogłam radośnie pogrążyć się w wytęsknionych ramionach Przemka :)

No i wreszcie w 100% zacząć cieszyć się całą tą akcją :D
Pin It Now!

3 komentarze:

  1. :) bardzo ciekawie, obrazowo piszesz :) zazdroszczę basenu i masażu ! musiało być rzeczywiście bosko !

    OdpowiedzUsuń
  2. zazdroszczę ci hotelu zazdroszczę masażu a w poprzednim poście zazdroszczę ci prezentów no i tego basenu!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jak mogłaś mnie nie zabrać buuuuuuuuuuuuuuuu!!!! A Pratchet jest fajny i jego książki też!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. hehe widzę, że pan z bańkami zrobił furorę ;p mi nie udało się zrobić jemu fotki, ale tez polowałam ;p tylko cierpliwości zabrakło :) pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń