Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 lipca 2015

Skacząca z żabami, czyli co zielenieje na półce...


Dzięki chrzestnym Aurory, własnemu nałogowi, trzem kartom bibliotecznym oraz różnym krewnym i znajomym królika mamy na półce dziesiąąąąąątki cudownych książek, które chciałabym Wam polecić.

Głęboko niesprawiedliwe mogłoby się więc wydawać, że po raz kolejny tak szybko piszę o książce autorów już tu polecanych.

Ale naprawdę, uwierzcie - nie miałam innego wyjścia. Za to w ramach rekompensaty dodam jeszcze dwie, o zbliżonej tematyce ;)


"Opowiem Ci mamo co robią żaby" jest równie, absolutnie, niezmiernie cudowna co jej mrówcza poprzedniczka.

Uroda, dowcipność i przyrodoznawcza poprawność  każdej ilustracji, bogactwo przedstawionych gatunków, mnogość wątków i detali na pierwszym, drugim i dziesiątym planie, achhhh...

I tu po za gatunkiem wiodącym występuje (nie wymienione być może z nazwiska, ale narysowane tak, że nie sposób się pomylić) mnóstwo bohaterów roślinnej, owadziej, ssaczej, rybiej, płaziej i innej proweniencji.

Złowieszczy cień Rzęsorka Rzeczka... Wiedzieliście, że mamy w Polsce jadowite ssaki???
Gąbka Słodkowodna - za pierwszym słuchaniem nie wyłowiłam jej w gąszczu informacji i - kiedy Ora zaczęła mi o niej opowiadać - myślałam nawet, że coś pokręciła. Okazało się, że Dziecię lepszą ma pamięć i bardziej jest uważne od matki :D
Nas stary znajomy Chruścik. Na stronie Faktopedia.pl możecie obejrzeć arcydzieła jakie powstały ze współpracy larw tego owada z artystą Hubertem Duprat.
Orze bardzo podoba się pomysł żabiej modystki :D
Tę książkę można oglądać pięćset razy bez obawy znudzenia się.

Ora czyta Żabie Żanecie (i to do góry nogami).
Żaneta szuka krewnych.
Ale nie koniec na tym. Oprócz żabio-wodnej historii książeczkę okraszono bonusami - a to w postaci gry planszowej, a to dodatkowych wiadomości przyrodoznawczych o przedstawianych gatunkach, a to instrukcji wykonania własnego płaza skaczącego.

Co więcej - kompletnym przypadkiem odkryłam hicior absolutny! "Żaby" zostały sfilmowane! Spokojnie, Kermita ani Żaby Moniki nie ma w obsadzie i żadna żaba nie ucierpiała podczas tworzenia produkcji. Film w warstwie wizualnej wygląda tak, że oko kamery przesuwa się po poszczególnych stronach, zaś w warstwie dźwiękowej miły głos ilustratorki oprowadza nas po żabim świecie.

Orka absolutnie pokochała i tę wersję żabich opowieści, co więcej kiedy kolejny raz sama czytałam Jej wersję książkową, po przeczytaniu przeze mnie tytułu dodała: "Narysowała i opowiada Kasia Bajerowicz" (co świadczy o skuteczności promocyjnej produkcji ;) ).

Podbiał (na górze, ciut z lewej, żółte) na zawsze zostanie dla Ory "kwiatkiem jak słoneczko, z którego robi się pyszny syrop na kaszel" (zrobiłyśmy, a jakże), śledziennicę (jasnozielone, na pierwszym planie po lewej) wyśledziłyśmy na wiosnę nad Jeziorem Goplany razem z całym stadem żab siedzących na dnie stawu i brodzących w strumyku (zielsko wściekle gorzkie, ale zaprawdę pożyteczne, nasuszyłażem była), słonecznice to Ory ulubienice.
Filmowe opisy zawierają całą masę faktów przyrodniczych, o których nie miałam bladozielonego pojęcia, toteż z zachwytem razem z Córką poznawałam wodno-błotne tajemnice.


Z całego kumkającego serducha polecam Wam tę książkę - zaprawdę - jak pisał Poeta: "Więcej takich nam daj, o Amonie!"
Orka też poleca :)
(A tu jeszcze raz link do bloga Skaczącej-Z-Żabami)
http://nk.com.pl/opowiem-ci-mamo-co-robia-zaby/2093/ksiazka.html#.Va1Fmfl-rIV

"Opowiem Ci mamo co robią żaby"
Katarzyna Bajerowicz, Marcin Brykczyński
Wydawnictwo Nasza Księgarnia

Przygodę z autorami kolejnej płaziej pozycji zaczęliśmy od innej książeczki (upatrzonej przypadkiem w bibliotece), mianowicie od "Proszę mnie przytulić". Podobnie jak w przypadku "Opowiem ci mamo..." mamy tu do czynienia z (nierozerwalnym już dla mnie) duetem literacko-ilustratorskim, tworzonym przez Przemysława Wechterowicza, autora przepięknych, ciepłych i mądrych opowieści, a także postać szczególnie mi bliską jako że a) bloguje, b) jest Szczecinianinem (!) oraz Emilię Dziubak (jasne, że bloguje), której ilustracje są takie, takie... całe do schrupania po prostu. Miękkie, przytulaste właśnie, ale nie przecukrzone, smaczne, nasycone a nie przesycone. No i - NAPRAWDĘ (kolejna rzecz łącząca te książki o żabach i nie tylko) - rozpoznacie gatunek każdej gałązki na obramowaniach stron (o ile tylko zechce się Wam dobrze przyjrzeć) - po prostu cudowności!

Niestety historię o misiach trzeba było w końcu zwrócić, za to całkiem niedługo sprezentowano Orze "Uśmiech dla żabki". Książeczkę, która zrobiła furorę z kilku (po za wymienionymi powyżej zaletami) powodów:
- Po pierwsze mówiła o żabce. Co więcej na wyklejce widać było kolejne stadia żabiego rozwoju, co Orę fascynuje od przeczytania "Opowiem ci mamo..." oraz ponieważ niedawno miałyśmy okazję zaobserwować w Jeziorze Szmaragdowym ogromne stada kijanek.


- Dodatkowo książeczka inspiruje do zabawnego zwijania pyszczka, cmokania w czubek pyszczka dziecięcia, promiennego uśmiechania i wydawania całej masy zwierzęcych głosów i innych dźwięków, co tygrysy lubią najbardziej.

(Tu okazja do mlaskania)
Jakby tego było mało tematyka okazała się dla nas bardzo aktualna. Otóż (o czym napiszę niebawem) od niedawna spotykamy się z innymi dzieciakami w Miejscu Demokratycznym, w którym niekiedy Ora (i inne dzieci też) zostają bez mam (To znaczy bez prywatnych, własnych mam. Zostają z cudzymi. Na zmianę.). Toteż historia żabki, która czeka sama na powrót mamy z pracy odwoływała się silnie do ich nowych, intensywnie przeżywanych doświadczeń.


Oczywiście zabrałyśmy "Żabkę..." do Miejsca. Co prawda dla najmłodszych (dwu i pół latków) okazała się nieco za długa (skracałam więc przy czytaniu część o przekazywaniu sztafety z uśmiechem, ograniczając się do wymieniania poszczególnych zwierzaków), nie mniej po pierwszym czytaniu często domagano się powtórek.
http://ezop.com.pl/produkty-dla-dzieci,produkt,usmiech-dla-zabki

"Uśmiech dla żabki"
Przemysław Wechterowicz, Emilia Dziubak
EZOP Agencja Edytorska

I ostatnia nasza (póki co) żabia pozycja i kolejny prezent od Wujka i Wujenki (która to ma genialną intuicję w dobieraniu pozycji do Orczynej - i nie tylko - biblioteczki).


"Widziałam jastrzęęęęęęęębia cieeeń..." - urzekł mnie, naprawdę.

Wspaniale minimalistyczna jeśli chodzi o ilustrację, emocjonująca jeśli chodzi o fabułę opowieść, o przeprowadzce ekstremalnej pewnej żabiej pary i  jej 999 sztuk potomstwa. Żabawna (muhahahahaha, jakam ja dowcipna), o wartkiej akcji i momentami zawierającymi głęboką znajomość prawdy życia rodziny z dziećmi (nie koniecznie w takiej ilości).

Bez komentarza...

http://tatarak.com/pl/61-99.html
999 kijanek
Ken Kimura, Yasunari Murakami
Wydawnictwo Tatarak
Pin It Now!

wtorek, 31 marca 2015

DnW w porywającej Australii

W marcu Dziecko na Warsztacie wyruszyło na antypody.
Warsztat wprawdzie miał być skoncentrowany wokół sztuki ale tym razem pozwoliliśmy sobie ze Smoczą Załogą na pewne odstępstwa.

Wybierać było z czego. Np. można było zainspirować się sztuką kulinarną, ale Pavlova za słodka, Vegemite za słone, a składniki do Bush Tucker Food trudno dostępne.
Od biedy spróbowałabym Pie Floater (dzięki Sir Pratchett), ale niektóre Smoki są wege, więc projekt padł.

Opera w Sidney mnie nie zainspirowała, Pieśni Czasu Snu za mało znam. Został więc nam oklepany, ale fascynujący, rdzenny puentylizm.

Przyznam się Wam, że odczuwam dużą awersję do kolorowanek wszelkiej maści. Prawdopodobnie dając Smokom konkretny wzór do wypełnienia odciskami palców uzyskałabym efekt bardziej spektakularny. Mimo wszystko zdałam się na ich inwencję, dałam im po prostu farby i pozwoliłam dziabać kartkę do woli :)

Naskalne malowidła Aborygenów australijskich dostarczają mi nie tylko doznań estetycznych, ale fascynują złożonością znaczeń. Utrzymane w bieli, czerni, żółci i czerwienio-brunatnościach - z jednej strony są ściśle powiązane z  religią i duchowością, sacrum, z drugiej zawierają niezwykle konkretne informacje - niekiedy zaznaczenie organów wewnętrznych przedstawianego zwierzęcia, innym razem właściwy sposób oddzielania jego mięsa i komu w plemieniu który fragment przynależy.

Jako że Smoki łaknęły fizycznych aktywności poszłam po linii najmniejszego oporu proponując im kangurze skoki z miśkami na brzuchach (naturalnie nie mogło się obyć bez - błędnej ale ciekawej - opowieści o pochodzeniu ich  nazwy) i turlanie jaja dziobaka (stanęliśmy jedno za drugim a jajka-piłki toczyliśmy kolejno pod rozstawionymi nogami z początku szeregu na sam koniec).

Zorganizowaliśmy węchowe mikro-memo (jak się okazało stanowiące wyzwanie również dla rodziców) w którym trzeba było pośród trzech (zamkniętych w jajkach-niespodziankach) zapachów odnaleźć przysmak misia koala (wcześniej zaprezentowany olejek eukaliptusowy).

Serfowaniem (na deskorolce) Dziecioły (z jednym wyjątkiem) wzgardziły, ruszając szturmem na pobliski plac zabaw.

Na następne spotkanie pozostało nam też walcowanie z Matyldą. Nie planuję wprawdzie uczyć smoków nieoficjalnego hymnu Australii (stanowiącego też podręczny słowniczek gwary tamtejszych hodowców owiec), ale zrolowany koc (tytułowa Matylda) to świetne akcesorium do różnorodnych ćwiczeń i aktywności.
Zamierzam też zaproponować każdemu Smokowi wykonanie (no dobra, głównie ozdobienie) własnej czuringi. Trochę jednak obawiam się skutków ;)

Z tego wszystkiego zapomniałam też o żyjących w Australii (a znanych Dzieciołom z warsztatu Antarktycznego) pingwinach oraz (znanych skąd inąd) wielbłądach i krokodylach.
Całe szczęście dziś Ora wyciągnęła "Mapy" Państwa Mizielińskich, więc następnym razem sama opowie.

Aurora ubolewa serdecznie, że na kangurach nie można jeździć. Chciała bardzo polecieć do Australii dopóki nie usłyszała o wężach i  pająkach.

Historia której nie opowiedziałam Dzieciakom (myślę, że na to za wcześnie) to los "skradzionego pokolenia".
Przyznaję się, że przed przygotowaniami do tego warsztatu nie spotkałam się z tym tematem. A teraz mną wstrząsnął.
Wiedziałam, że do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku Aborygeni byli ofiarami przymusowej asymilacji i że dopiero wtedy wykreślono ich (!!!!!!!!) z oficjalnej Księgi Flory i Fauny i uznano za ludzi (!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!).
Jednak o praktyce odbierania im (niekiedy za zgodą rodziców, częściej bez niej) dzieci i osadzania w sierocińcach lub oddawaniu na wychowanie białym rodzinom, dowiedziałam się dopiero teraz.
O tragedii dzieci i ich rodziców, szkodach jakie wyrządziło to tak jednostkom jak i całej społeczności powstały filmy i opracowania.
Ja odebrałam tą historię przede wszystkim zmysłami matki.
Stąd pomysł kolejnego (robiliśmy już podobne) ćwiczenia dotyczącego bezpieczeństwa naszych dzieci ale i naszego. Chodzi mi mianowicie o trening krzyku.

Ja wiem, że nie jest to umiejętność, której dzieciom szczególnie brakuje. Ale z drugiej strony - sama doświadczyłam w dzieciństwie tego, że w momencie zagrożenia głos wiązł mi w gardle, albo trudno było mi przełamać wewnętrzne blokady i wrzasnąć z całych sił.

Pierwsze, co chcę zrobić to w ogóle swobodnie pokrzyczeć ze Smokami i ich rodzicami. Po prostu popracować nad wydobyciem z siebie głosu.

Po drugie chciałabym im powiedzieć jak mogą reagować w sytuacjach niebezpiecznych.

Żeby nie epatować strachem - mam pomysł na "grę w porywacza". Stajemy w kręgu, tyłem do wnętrza. W środku staje "porywacz". Kiedy poczujemy, że próbuje nas wciągnąć do wnętrza kręgu musimy wrzasnąć z całych sił, a wtedy oczywiście wszyscy ruszają nam na pomoc.

P.S. Tak, wiem że pod mapą linków zostaje kobylasta pusta przestrzeń. Nie mam pojęcia czemu, ale jak ją usuwam to mapa przestaje działać :/
































































































































































Pin It Now!

niedziela, 11 stycznia 2015

Dziecko na Warsztat idzie w Polskę

Są takie zajęcia, do których przygotujesz się perfekcyjnie, zaplanujesz idealnie i...
I dzieciaki stwierdzą, że wszystko fajnie, ale akurat dziś to one wolą skakać po kanapie:



O ile obie mapy Państwa Mizielińskich* zostały obejrzane z zainteresowaniem


A nawet zabawa w góry-morze jeszcze jakoś wypaliła.

Zabawa w góry i morze:
Na mapach zobaczyliśmy, że z jednej strony Polski są góry, a z przeciwnej - morze. Mama prowadząca ma dwa rysunki/symbole/zdjęcia - jeden przedstawia góry, drugi morze.
Przy muzyce ("Prząśniczka" Stanisława Moniuszki* w wersji nieco uwspółcześnionej) dziecioły skaczą, biegają i pląsają. Kiedy cichnie muzyka - prowadząca pokazuje jedną z ilustracji. Na "morze" dziecioły kładą się na brzuszkach i "pływają" żabką, kraulem lub stylem dowolnym. Na "góry" udają wspinaczkę lub podskakują. I od nowa. Starszym dzieciom można wprowadzić podpisy (utrwalanie pisowni).



O tyle później kanapa i kłapiąca kaczka zwyciężyły. Cóż było robić. Podążyłyśmy za dziećmi. Część scenariusza zrealizowałam potem z Orą w domu, część czeka na lepsze czasy.
Jednak Wam opiszę wersję, którą założyłam sobie na początku.

- Domino z książeczki Władysława Bełzy* "Kto ty jesteś?"
- Polonez z figurami (konkretnie jedną - "tunelem") tańczony do muzyki Wojciecha Kilara*



Blok drugi:
- Opowiadanie z książeczki "Pan Kuleczka. Dom." (opisywałam tutaj) pt. "Lampa" oglądanie, zapalanie i wąchanie lampy naftowej. Trzy słowa o Panu Od Lampy

Nie ukrywam,  że miałam duży dylemat z wyborem wiodącej postaci do warsztatu, w którym z założenia miała być prezentowana jakaś wybitna postać z dziejów Polski.
Wybór wprawdzie jest przeogromny, ale zależało mi na kimś kto nie był jedynie "historycznym celebrytą", a jego głównymi osiągnięciami nie były działania wojenne.
Co więcej, chciałam żeby był to ktoś, kto stworzył, osiągnął coś, hmmm... wymiernie pożytecznego. Nie ujmując znaczenia artystom i bojownikom wszelkiej maści - uważam że mocno pomija się w naszej historii postaci nieco mniej romantyczne, mniej krwawe, a mające wielki wpływ na ludzkie życie.
Oczywiście pierwszy "zadzwonił mi" Stary Doktor, ale uznałam że to jednak nie jest opowieść dla dwu- i trzylatków.
Tajemnic radu i polonu sama nie rozumiem na tyle, by próbować je tłumaczyć młodocianym ;)

Dlatego właśnie zdecydowałam się na Ignacego Łukasiewicza.
Przyznajcie się, kto z Was kojarzy o nim cokolwiek oprócz nafty?

Zbierając materiały sama zdziwiłam się jak mało o nim wiem. A postać jest bez wątpienia wybitna i warta popularyzacji. Nie będę kopiowała jego życiorysu, ale baaardzo polecam stronę mu poświęconą: http://ignacylukasiewicz.pl
Od biografii, przez historię jego wynalazku aż do działalności społecznikowskiej (niebagatelnej - np był czymś w rodzaju pierwszego polskiego zakładu ubezpieczeń).

W prawdzie to również historia mocno skomplikowana jak na poziom Smoczej Drużyny, ale jaka radocha z zabawy po ciemku, przy lampie z historią :)

To początek nadrabiania przeze mnie "podróżniczych" zaległości. Niedługo opowiem Wam jak było w Afryce :)

* Wybitne polskie postaci występujące w naszym warsztacie :)


Pin It Now!

wtorek, 28 października 2014

Dziecko na Warsztat rusza w podróż! Najpierw na gryfie po Szczecinie

Jako, że świetnie się bawiłyśmy biorąc Dziecko na Warsztat, postanowiłam wziąć udział w drugiej edycji tego projektu. Wobec czego mam przyjemność zaprosić Was w podróż, w którą razem z Orą ruszają wszystkie Dzidzioły ze Smoczej Brygady (czyli grupy domowo edukowanych prawie-przedszkolaków).

"A droga wiedzie w przód i w przód,
Choć się zaczęła tuż za progiem -
I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak jak mogę...
Znużone stopy depczą szlak -
Aż w szerszą się rozpłynie drogę,
Gdzie strumień licznych dróg już wpadł...
A potem dokąd? – rzec nie mogę."

" Niebezpiecznie wychodzić za własny próg(...) Trafisz na gościniec i jeśli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą."
J.R.R. Tolkien

A jednak wyruszyliśmy :D
Jako że "Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku" - zaczęliśmy od własnego, szczecińskiego podwórka.

Rozglądając się po dostępnych środkach transportu zdecydowaliśmy się skorzystać z... gryfa.
To mityczne zwierzę jest herbem naszego miasta i całego województwa.

Gryf to zwierzę mityczne, czyli wymyślone. Ludzie od baaaaaaaaaaaardzo dawna (3000r.p.n.e.)wyobrażali sobie, malowali i opisywali stworzenia łączące w sobie cechy orła, lwa i (czasami) dzikiego osła. Gryfy miał pilnować bajecznych skarbów, a nawet znosić je, jak jajka. Wg. innych legend po prost ich domem były góry, w których występowały rozmaite kamienie szlachetne, a broniły jedynie swoich gniazd i młodych.

W Europie wizerunek gryfa trafił na tarcze herbowe rycerzy i książąt. M. in. upodobał go sobie ród książąt pomorskich, od swego herbu zwany Gryfitami, władający pomorzem zachodnim i mający siedzibę w Szczecinie.

Gryf występuje też w herbach wielu okolicznych miast. Mnóstwo jest na tych terenach legend o gryfach, głównie związanych z tym kto i gdzie je zobaczył ;)

Żeby poznać dobrze te stworzenia najpierw sięgnęliśmy do lektury: 

Niestety trzy dni temu mój laptop zszedł był, w związku z czym wszystkie fotografie są chwilowo (mam NAPRAWDĘ szczerą nadzieję, że jedynie chwilowo) niedostępne. W związku z czym musicie sobie wyobrazić, jak wyglądał mityczny stwór w tej książeczce. Choć w zasadzie, może to być najbardziej miarodajny sposób. W końcu autor też widział go oczyma wyobraźni.
Bardzo podzielone są opinie na temat upierzenia gryfa. Choć na tarczy herbowej Szczecina jest on czysto czerwony, to w ogóle przypisuje mu się barwy od śnieżnobiałej, przez rozmaite zestawienia kolorystyczne, aż do pełnego spektrum widma.
My w swojej pracy (bibułowo-kartonowo-kredkowosztyftowy kolaż na kartonie) przyjęliśmy opcję tęczowego upierzenia.

Oglądaliśmy rozmaite przedmioty z wizerunkami gryfów - historycznymi, ale i całkiem współczesnymi. Lataliśmy i kroczyliśmy w takt muzyki, jak gryf. Łapaliśmy nawet w szpony (te  stóp) chusty i małe zabawki, żeby wyćwiczyć gryfie umiejętności łowieckie.

Następnego dnia Ora, gładząc mój czerwony płaszcz powiedziała: "Mamo, masz kurteczkę jak lew!". Kilka chwil konwersacji wyjaśniło, że miała na myśli gryfa i odtąd mój płaszcz stał się gryfią kurtką. Rozpoznaje także (z okien autobusu) gryfa na budynku Zarządu Portu. Z resztą gryfy są w naszym mieście wszechobecne i bardzo często na nie wpadamy. Choćby pompując wodę zabytkową pompą miejską.
Orce robienie gryfów spodobało się tak, że w domu zrobiła drugiego na własny użytek.

Ten wpis z przyczyn rozmaitych (najpierw organizacja Tygodnia Bliskości, a potem kampanii "U2014", o których innym razem, a potem awarii sprzętu łączącego z e-przestrzenią) ukazuje się z miesięcznym opóźnieniem (choć sam warsztat odbył się terminowo). Mam nadzieję jednak, że nam wybaczycie i zajrzycie na kolejne.







Pin It Now!

środa, 2 kwietnia 2014

Włosy na detoksie

Od trzech dni jestem na detoksie.
Dokładnie moje włosy są.

Od porodu nie byłam  zadowolona z ich kondycji i postanowiłam spróbować takiego rozwiązania. Zwłaszcza, że tym sposobem wyeliminowałam (przynajmniej na jakiś czas) kolejne, zbędne (jak się okazało) rodzaje chemii, nie licząc już niepotrzebnych opakowań i wydatków ;)

Jak to się robi i czy oznacza, że chodzę teraz w dredach lub tłustych strąkach na głowie?
Banalnie prosto i bynajmniej.

Wszystko, czego potrzebujecie to soda oczyszczona i ocet jabłkowy.
Szczegółowy opis procedury zaczerpnęłam z "Zielonego zagonka", a wygląda on następująco:
 "
- 1 łyżkę sodę oczyszczonej (kuchennej) na 1 szklankę ciepłej wody, możesz podwoić lub potroić ilość jeśli masz długie włosy, nie zmieniając proporcji

Co robisz:
1.Sodę mieszasz z wodą w szklance, dokładnie, aby nie czuć było grudek
2. Moczysz włosy pod ciepłym strumieniem wody.
3. Wlewasz na nie miksturę i masujesz (tak jak podczas zwykłego mycia),
4. Pozostawiasz ją jeszcze na minutę i spłukujesz ciepłą wodą.
  • Jeśli masz krótkie lub grube włosy, lepiej będzie zrobić pastę sodową w dłoniach wymieszać np. 1 łyżki sody z wodą i wymyć nią włosy tylko bez rozpuszczania sody.
  • Nie przekraczaj ilości 3 łyżek na3 mycie włosów długich, często jednak mniejsze ilości się sprawdzają, trzeba troszkę poeksperymentować.
5. Na koniec płuczemy włosy 2 łyżkami octu jabłkowego wymieszanego z jedną szklanką wody i tyle (więcej nie spłukujemy). Jedynie raz na 2-3 mycia spłukujemy ocet jeszcze zimną wodą."

Obawiałam się, że moje (delikatnie powiedziawszy - dłuuuugie) włosy, będą po takich eksperymentach zwyczajnie niedomyte.

Okazuje się, że nie.
Samo mycie roztworem sody jest bardzo specyficznym i przyjemnym doznaniem (w niczym nie przypomina  mycia szamponem).

Włosy po pierwszym myciu są domyte, lekkie, bardzo miękkie. Rozczesują się (a ja mam co rozczesywać) bez problemu. Nie pachną octem.

Dalsze efekty eksperymentu będę raportować na bieżąco.


Pin It Now!

poniedziałek, 24 marca 2014

Brzydka książka

Dziś będzie notka o brzydkiej książce z brzydkimi wierszykami.

Orka dostała ją w prezencie. To zbiór wierszyków, wyliczanek i rymowanek, z których większość pamiętam ze swojego dzieciństwa.

Czemu piszę, że brzydka?
Po pierwsze - w moim odczuciu ilustracje są niesamowicie szpetne. Sami popatrzcie:
Jeden z Orki ulubionych :D
Rymowanka - łaskotanka
Ora zazulę darzy wielkim sentymentem.
Po drugie - wierszyki w niej zawarte nie są typową literaturą "ad usum delphini". To szlagiery podwórkowe, wzbudzające chichoty pod trzepakiem. Sami poczytajcie:
(tego Orze nie czytam)
Tak, czy owak Aurora książkę uwielbia. Połowę rymowanek zna na pamięć. A i ja, przełamując niechęć do paskudków ilustracyjnych - lubię wracać do "moich" piaskownicowych przebojów.

O tej książce, a także jej kontynuacji pisała także inna kudłata Głowa ;)

"Pan Pierdziołka spadł ze stołka. Powtarzanki i śpiewanki."
ilustracje: Kasia Cerazy
Pin It Now!

piątek, 7 marca 2014

Mleczną drogą do Warszawy

W ostatni łikend lutego wiele się działo.
Dokładniej: miały miejsce trzy ważne wydarzenia.
Po pierwsze - Aurora odbyła swoją pierwszą (a zaraz potem drugą) podróż pociągiem. I to od razu do stolicy :)
Dzięcielina zniosła obie wspaniale - w pierwszą stronę głównie śpiąc (jechaliśmy nocą), w drugą - rozwiązując zagadki logiczne, czarując współpasażerów, gadając jak najęta, bujając się w hamaku lub urządzając małpi gaj z rodzicielskich rąk i nóg.
Do czego przydaje się chusta :D

Druga, uroczysta okoliczność to pierwsze spotkanie "na żywo" redakcji Kwartalnika Laktacyjnego.
Dream Team alias Siedem Wspaniałych
Z większością Dziewcząt widziałam się po raz pierwszy na żywo. Takie spotkania ewidentnie służą naszej kreatywności, bo po za bardzo pozytywnymi emocjami wywiozłyśmy kuuuupę nowych (bardziej lub mniej szalonych i realnych ;) ) pomysłów. Czytelnicy i Czytelniczki - czujcie się ostrzeżeni ;)

A okazją po temu wszystkiemu była konferencja pt. "Nierówne traktowanie w prawie młodych matek", zorganizowana przez firmę Medela i Fundacje: Siostra Ania oraz Mleko Mamy.

Och!
Kipiało.
Wnioski i wrażenia ogólne?

1. Poziom ignorancji, niedokształcenia i arogancji wielu (większości) przedstawicieli służby zdrowia jest żenujący. Nie! On jest skandaliczny!!!
Dla wielu kobiet oczywistym jest, że wiarygodnych, rzetelnych wiadomości o laktacji powinno się szukać u lekarza rodzinnego, ginekologa czy położnej. Niestety, smutna prawda płynąca z doświadczeń zebranych na sali kobiet jest taka, że to ostatnie miejsce, gdzie warto pytać o KP.

2. Jeśli chodzi o regulacje prawne - nie jest tragicznie.
Och, oczywiście nie jest to jeszcze stan idealny. Np. oburzył mnie fakt, że szczególna ochrona KP, czyli kontakt skóra-do-skóry podczas pierwszych dwóch godzin po porodzie, diagnozowanie i rozwiązywanie problemów laktacyjnych, ocena poprawności odruchu ssania - prawnie przysługuje jedynie po porodzie fizjologicznym. Czyli już kobieta, która miała np. nacięte krocze, nie wspominając o takich przypadkach jak nasz, czy o planowych cesarkach - nie jest takimi przepisami objęta. Generalnie możemy się gonić, po co ktoś miałby się troszczyć o nasze mleko! Czujecie poziom absurdu???

Niemniej te przepisy zmieniają się z roku na rok (naprawdę, sama byłam zdziwiona) i jest coraz lepiej.

Inna sprawa, że z ich realizacją w szpitalach bywa na ogół źle lub fatalnie.
Echhh...

3. Dużym zawodem były dla mnie wiadomości o rodzimych organizacjach pozarządowych, których statutowym zadaniem jest promowanie naturalnego karmienia. Przykre, ale obraz sprawy jest taki, że robią nic lub niewiele. Są skostniałe i często nie nadążają za rzeczywistością. Mają w zarządach (cytuję) "emerytowanych doktorów" i trzeba ich "zachęcać do działania" oraz im "wybaczyć".
No cóż, nie zamierzam.
Z przeproszeniem Waćpaństwa - nająłeś się za psa - to szczekaj. Nie będę marnować czasu i energii na kogoś, komu się działać nie chce, "bo może mu się zachce". Wolę robić coś, co ma wymierny efekt. Wolę działać z tymi, którym się chce (choć wcale nie musi) Dziewczęta Kwartalnikowe, Panie Tomaszu, Siostry Blogerki i Laktoterrorystki - chapeau bas!

4. Potężna dyskusja rozgorzała (z - a jakże - i moim skromnym udziałem ;D), na temat dróg popularyzacji naturalnego karmienia. Mamy różne opinie, związane z tym jaką same wybrałyśmy. Inna będzie polityka promocji dla kampanii społecznej, inna dla dużej firmy, inna dla bloga.
Dla jednych będzie to opcja małych kroków, żeby nie odstraszyć niezdecydowanych, dla których np. karmienie przez 2 lata jest już egzotyczną abstrakcją. Dla innych (w tym dla mnie) takie ujmowanie sprawy jest nie do przyjęcia. Piszę o swoich doświadczeniach i poglądach. Gdybym nagle zaczęła się kierować polityczną poprawnością, nie pisała o tym, że karmienie ponad dwa lata to nie jest "długie" karmienie, tylko karmienie zupełnie normalne i naturalne, co więcej fajne, zdrowe i wygodne, gdybym przyjęła jakieś sztuczne tabu, bo komuś się nie udało i może się poczuć dotknięty, albo nie jest gotowy na taki światopogląd - straciłabym największe blogerskie dobra, czyli wiarygodność i autentyczność.

Nie - w kwestii lakterrorystycznej berserkerki nie liczcie na zmiany. Ostatecznie (ku mojej cichej rozpaczy ;D) Chabazie nie są jeszcze na liście lektur szkolnych, więc nikt ich czytać nie musi - może sięgnąć do źródeł mniej "kontrowersyjnych".

5. Po raz setny i milionowy: mówienie o terroryzmie laktacyjnym w tym kraju, w zalewie krowo-puszkowej propagandy w mediach, szkołach rodzenia, szpitalach i przychodniach, przy zerowym wsparciu dla KP ze strony Państwa, w świetle dramatycznie niskich statystyk dot. naturalnego karmienia niemowląt - jest szczytem hipokryzji. Za to marketingowcom krowy w puszce należy się Nobel.

6. "Miksowanie kontentu" (ale w sensie że treść, nie że zadowolenie ;D) to hasło które zapamiętałam z prezentacji współtwórcy serwisu "Dzieci są ważne". Prezentacji ciekawej, choć IMO, że się tak wyrażę, nie do końca chyba trafionej, jeśli o target idzie. Ale może się mylę.
Autorefleksja: nie jestę mikserę ;)

7. Jeszcze odnośnie dróg promowania Karmienia Piersią. Czy należy je promować wśród matek i kobiet w ogóle, czy walczyć o nie "na górze" wśród prawodawców, zarządzających służbą zdrowia etc.?
Rany Julek! WSZĘDZIE należy je promować. I CUDOWNIE że są takie, co się zajmą jedną stroną i tacy, co wezmą się za drugą! A jak jeszcze mogą się na tych drogach wzajemnie wspierać - to już w ogóle bosko :D
Niezmiernie ważne, ba - kluczowe jest to, żeby kobieta miała zaufanie do siebie, pewność własnych kompetencji i praw, żeby wierzyła własnej intuicji i miała wsparcie innych kobiet.
I ważne jest to, żeby na każdym etapie mogła się zwrócić do WYEDUKOWANYCH fachowców i specjalistów, żeby jej prawa były faktycznie respektowane, żeby nie musiała walczyć o każdą, najoczywistszą sprawę.

Jest tyle kobiet, które próbowały ale im się nie powiodło. I ZAWSZE mają poczucie winy, bez względu na przyczynę. A czasem wystarczyłaby właśnie odrobina wsparcia, rzetelna informacja.

Każdy sposób, żeby to zmienić - jest dobry.

8. Choć jechałam nastawiona na zupełnie inne spotkanie (raczej pracę nad projektem, nad konkretnymi działaniami), to wracałam bez rozczarowania.
Konferencja skupiona na budowie kapitału społecznego była spójna, przemyślana, świetnie zorganizowana logistycznie (Olu - ukłony). Geny Przewodniczącej Loży Szyderców tkwią głęboko w strukturach mojego DNA.Tym fajniej, że nie znalazły tu dla się materii do aktywizacji :D

Po podróży trzeba się odświeżyć ;)
Nowe zastosowania Symfonii - pchacz.
Lornetka
Aparat

Po bitwie na poduszki. Tatko był zbyt skąpo odziany, żeby go publikować ;)
Oby więcej takich, merytorycznych, nie sponsorowanych przez puchę wydarzeń.
Oby więcej spotkań z ludźmi pełnymi pasji, zaangażowania, kreatywności i mocy.
Oby więcej i więcej o KP.

P.S. Wszystkie zdjęcia wrzuciłam do jednego folderu i za chińskiego boga nie pamiętam kto robił które. Autorzy w kolejności przypadkowej: Alicja, Żaneta, Hafija, Magda, Przemek i Ja :D

P.S.2 Powinnam napisać coś w stylu, że ten wyjazd nie byłby możliwy gdyby nie... (i tu lista sponsorów ;D), ale prawda jest taka, że ten wyjazd nie byłby możliwy, gdyby nie mój cudowny, nie-do-końca-jeszcze-zdrowy Mąż, który wybrał się z nami w dzikie wojaże z lekami w walizce. :*
Pin It Now!