środa, 9 marca 2011

Retrospekcja: Teraz po kolei:

2 marca 2011r.
W pierwszym terminie, który dawał szanse na miarodajny wynik zrobiliśmy test. Konkretnie ja zrobiłam nie budząc potencjalnego współsprawcy.


Kreski były dwie. Nie zważając więc na fakt, że ta istotna bledsza jakoś - odprawiliśmy rytuały dzikiej radości, postanawiając (dla pewności) test powtórzyć dnia następnego.
 Resztę dnia spędziliśmy w błogim lenistwie, jak większą część przemkowego urlopu, który właśnie niestety się kończył (pracowity i owocny urlop :D:D:D).
Następnego dnia druga kreska pojawiła się również, ale tak blada, że miałam poważne podejrzenia, że to moja wyobraźnia i myślenie życzeniowe.

Do gina, (jako, że tego dnia przypadał termin wizyty) pojechałam z nastawieniem, że raczej nic z tego.

Odczekałam swoje w kolejce po kartę (powiedziano mi, że będzie w gabinecie). Następnie odczekałam swoje w kolejce pod gabinetem. Następnie okazało się, że karty nie ma w gabinecie. Zeszłam do rejestracji opieprzając babkę z okienka (miłą skądinąd), która powiedziała  mi, że koleżanka z kartami już poszła (ale ja straciłam miejsce w kolejce). Wróciłam na górę, gdzie okazało się, że babeczka, która miała wejść po mnie też została wysłana po kartę, więc mogę wejść od razu.

Wężo-gin jak usłyszał o teście, to cały się uchachał (fajny ten gin), że lubi jak tak bez in vitro, tylko cierpliwością samą się udaje i w ogóle. Po czym jak usłyszał o moich podejrzeniach zażądał pokazania testów (które przezornie zabrałam i w które nos wściubiła zaraz również notująca pielęgniarka) i oświadczył, że są wyraźnie pozytywne i żebym się nie wygłupiała.

(Tralalala! W środku jest ślimaczek!!!)

Następnie wypisał luteinkę, kopę skierowań na badania, jedno skierowanie na USG (do siebie), oznaczenie progesteronu, zarezerwował mi trzy następne terminy wizyt, wyrzucił z siebie potok wiedzy medycznej, z której nie zapamiętałam 99% i to by było na tyle. Lekko otumaniona i z lekko maniakalnym uśmiechem na ustach wyszłam z gabinetu i oddałam się czynności wysyłania sms'a do współudziałowca inwestycji długoterminowej :D. Który (sms) został powitany odpowiednio entuzjastycznie :D:D:D

Na razie nikt nic nie wie.
Przyszła prababcia, babcie, quasi-dziadkowie, wuj i ciotka dowiedzą się w sobotę (zostali zaproszeni na kawę). Następnego dnia fala nagłej i niespodziewanej radości ogarnie potencjalnych: ciotkę, pociota (mąż siostry ojca - jak ja uwielbiam te określenia!), brata i siostrę ciotecznych oraz (!SIC!) praprababkę.

Potem opublikuję wszystkie posty około - dzieciowe.

Przeglądam teraz obsesyjnie wszystkie niemal portale ciążowe. Na fora nie wchodzę. Bleeeeeeeeeeeeeeeeee... Jak napisała znajoma (z czytania) blogerka - to żyganie tęczą. Cukierkowo-różowo-idiotyczne ćwierkanie, spieszczanie każdego słowa. Nie kupuję, uciekam, mam alergię. Nie zamierzam ćwierkać. Mąż dostał instrukcje, że gdyby mnie tak obłąkało, ma mnie natychmiast i wszystkimi dostępnymi metodami przywrócić do zwykłego stanu psychicznego niezrównoważenia, gdzie różowość jest dopuszczalna - bo ja wiem? - na prosiakach i kwiatach jabłoni, ale w niewielu miejscach po za tym!

I uprzedzam lojalnie, jak ktoś w stosunku do nas, Pestka i ciąży zacznie używać określeń typu "bejbik", "aniołek", "fasolka" itp., cium, cium, cium, to będą krwawe jatki!!!
 Rozjedzie go ciężarówka.


Lepiej zgagę mieć i mdłości, niźli znieść te różowości!!!

A propos. Z przypadłości około-ciążowych: jeszcze przed testowaniem zaczęłam mieć nudności i zawroty głowy. Uznałam, że to z całą pewnością objawy paranoi, w najlepszym razie ciąży urojonej. Jak zaczęło mnie boleć podbrzusze - że @. A tu proszę. Organizm okazał się prawdomówny.

Co prawda mógłby już skończyć z tą szczerością. Ja rozumiem, że Pestka (Najpierw była Kijanka, potem Jeżyna, teraz jest Pestka. Taka z jabła. Ciekawe, co będzie potem :D) dzierga sobie pępowinę, mózg, kręgosłup i co tam jeszcze, ale to chyba nie jest powód, żeby na zmianę mnie mdliło i gnało do lodówki, co?

No dobra, dobra, nie narzekam. W sumie nie jest jakoś specjalnie źle :) (odpukać w niemalowaną deskę).

Przemek ma cytuję "silne przeczucie", że Pestka okaże się Nią. A ja cholera nic! Zero intuicji! Bez pudła przepowiedziałam płeć obojga rodzeństwa (Za pierwszym razem, kiedy miałam lat 6 Babcia Władzia, przerażona, kiedy mówiłam, że będę miała brata, pytała "Ale jak będzie siostrzyczka, to też ją będziesz kochać?", a ja zupełnie nie wiedziałam, o co jej chodzi. No przecież ja będę miała brata, to co to za gadanie o siostrzyczkach jakichś. Jakby były to ok, ale przecież to będzie brat. Za drugim Madre sprawdziła co będzie, ale wiedzą się z nikim nie podzieliła. Zrobiła oczy jak spodki, jak powiedziałam, że to będzie dziewczynka.) Przewidziałam już (choć mniej dowierzając swojej wiedzy) dzieci kuzynostwa. A teraz nic, ni chu chu, zero, punctum, pausa.

Pożyjemy, zobaczymy :D

Jeszcze to jakoś do końca nie dotarło do nas chyba. Mamy dzikie odpały, projektujemy sobie przyszłość, wizualizujemy najróżniejsze scenariusze.

Generalnie cudnie jest. Jesteśmy szczęśliwi jak prośki w błocie (błoto przywiozła Madre z Bogdanem i Kaszydłem z Morza Martwego, bo się burżuje na ferie tam wybrali :) ).
Pin It Now!

3 komentarze:

  1. ja chyba zadam ten blog jako pracę domową do przeczytania co fajniejszym uczennicom... ;)
    Pestkę proszę pozdrowiać, Współudziałowcowi gratuluję...Ciebie ściskam (jednakowoż dość ostrożnie) Schola

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pestka pozdrowiona, Współudziałowiec dziękuje.
    Dzięki za uściski.
    Ale Scholu, czemu chcesz wypaczać te młode umysły ;) :D:D:D

    OdpowiedzUsuń