Na nowym.
Tak, przeprowadziliśmy się. Od wczoraj jesteśmy prawobrzeżni.
Ale po kolei.
Pakowaliśmy się od jakiegoś czasu, ale pewnych rzeczy z wyprzedzeniem zrobić się nie da. Oprócz tego dość kłopotliwe jest, kiedy próba zapakowania rzeczy do kartonu, czy worka kończy się niepowodzeniem, bo karton jest już zajęty przez... Młodocianą Entuzjastkę Pakowania (zwłaszcza Się, czyt. autopakowania ;) ). Mimo to sądziliśmy, że zdążymy. I prawie Nam się udało. Prawie, bo...
Nie wiem czy wiecie, ale jestem ex instruktorką ZHP. 16 lat byłam w organizacji, w tym 11 jako drużynowa, 9 lat prowadziłam gromadę zuchową (dzieciaki 6-10lat), kilka (nie pamiętam ile!!!) wędrowniczą (dzieciaki 16-25 lat), phm, odznaka kadry kształcącej, te sprawy.
Jakiś czas temu odezwał się do mnie obecny komendant mojego macierzystego hufca (pamiętam go jako harcerza młodszego pomykającego po lesie :D). Okazało się, że hufiec organizuje kurs drużynowych, m.in zuchowych i potrzebują fachowców do prowadzenia zajęć.
Cienko muszą prząść, skoro aż po takie skamienieliny sięgnęli, ale nie powiem - miło mi się całkiem zrobiło. Tym bardziej, że temat przeze mnie hołubiony i pieszczony, czyli gawęda (dla niewtajemniczonych - opowiadanie bajek ;) ).
Sęk był w tym jedynie, że zajęcia miały się odbyć późnym wieczorem w przeddzień przeprowadzki. Jednak po konsultacjach z Mężem doszliśmy do wniosku, że damy radę. No i byśmy dali. Ale...
Przemko z Orką zawieźli mnie na miejsce. I odjechali. Zajęcia miały poślizg. Nie takie rzeczy się na kursach harcerskich dzieją, wiem bo sama nie jeden prowadziłam :D. Miło sobie z dh. Grzegorzem pogawędziłam, odkryłam, że na kursie są dwa moje byłe zuchy (:* :D, chlip, chlip, pękam z dumy), ogólnie temat na osobną, bardzo pozytywną, notatkę. Skończyły się. Mąż po mnie przyjechał. Wściekły.
Czemu? Ora wprawdzie podczas mojej nieobecności była nad wyraz spolegliwa, ale współpracy zaczął odmawiać samochód. Skończyło się tym, że ostatnie kilkaset metrów do domu przeszłam z Córą (coraz jakby, kurcze cięższą) na rękach, by po dotarciu na miejsce stwierdzić, że... Mąż w międzyczasie okiełznał mechaniczne konie i czeka już na nas w jeszcze-domu.
Poszliśmy spać, a rano rozpoczął się armagedon.
Najbardziej obawiałam się, jak to przedsięwzięcie zniesie Niedźwiadka. Wprawdzie opowiadaliśmy Jej od kilku tygodni, że będziemy mieszkać w nowym domku, że przewieziemy tam wszystkie rzeczy, jak tam będzie wyglądało itp. itd, ale sądzę, że ten poziom abstrakcji jest jeszcze dla Młodej niedostępny.
Okazało się jednakowoż, że mała Rewolucjonistka w chaosie czuje się jak ryba w wodzie. Właziła do worów, wylegiwała się na nich, wspinała na kartony i stosy książek, zwiedzała odsłonięte przez przesuwane meble zakamarki i zastawione pudłami i innymi rzeczami nowe lokum. Ogólnie jako jedyna miała z tej akcji kupę radochy.
My zdecydowanie mniej ;)
Kiedy już przewieźliśmy (przy pomocy Brata, Zełwina i Kaszydła- DZIĘKI!) większość mebli i innych ruchomości okazało się, że podłogi nie widać i nie za bardzo jest się jak ruszać.
Mieliśmy sił akurat na tyle, żeby przygotować miejsce i akcesoria do spania, zjedliśmy dzień wcześniej przygotowane zapasy i padliśmy.
A nie, przepraszam, kłamię. Jeszcze nakarmiłam naszego chowańca. Bo po za naszą Trójką przeprowadzał się też naturalnie Bombelek. Mój zakwas zasadniczo jest lordem-rezydentem w lodówce. Ale starą lodówkę zostawialiśmy w starym mieszkaniu, więc podróż odbywał jedynie w słoiku. Żeby mi biedaczek z sił nie opadł, od razu po przewiezieniu (Oraz odnalezieniu w gąszczu pudeł i kartonów, a także nakrzyczeniu na Przemka, że go nie pilnował.) solidnie zwierzątko dokarmiłam.
No i przed snem zrobiliśmy jeszcze jedno. Wzięliśmy kąpiel. KĄPIEL!!! W wannie. Po trzech latach jedynie z prysznicem! Mrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr... Czysta (nomen-omen) rozkosz. Wprawdzie Przemko i tak pozostanie fanem natrysku, ale ja z dziką przyjemnością poleżałam w gorącej wodzie z olejkiem cynamonowym. KOCHAM WANNY!
Za to dzisiejszy dzień rozpoczął się zapoznaniem Małoletniej Wielbicielki Kąpieli z Jej Głębokością.
Serio, nasze Dziewczę pierwszy raz miało wejść do takiego ustrojstwa. Dnia poprzedniego poszła spać bez całościowego mycia, zaległości postanowiliśmy nadrobić rankiem. Niestety, nie przewidzieliśmy specyficznej akustyki metalowej wanny i (jeszcze bardziej specyficznej) ślepej łazienki. I Orka, pomimo swej namiętności do plusku, na początku mocno się wystraszyła. Pierwszą kąpiel odbyłyśmy więc we dwójkę. Po oswojeniu się z sytuacją Młoda pokochała sprzęt do tego stopnia, że dziś ilekroć robiłam coś w łazience - domagała się wsadzenia do wanny (suchej) i bawiła się tam swoimi kąpielowymi zabawkami ŚPIEWAJĄC na głos.
Zaczynam podejrzewać, że śpiewanie pod prysznicem/w wannie jest cechą gatunkową Homo Sapiens.
Wieczorem już w ogóle było szaleństwo, bo Mama wydobyła (nabyte jeszcze przed akcją-migracją, specjalnie na okazję wannowego rozkręcania) niebieskie mydło pachnące jagodami. Tata wysmarował Plumkę, Plumka pokontemplowała, radośnie dokończyła dzieła samoniebieszczenia. wysmarowała wannę, potem Tata wszystko spłukał ku ogólnej uciesze.
A wracając do przeprowadzania. Kiedy spod zwałów pakunków zaczął się wyłaniać właściwy kształt mieszkania, kiedy zjedliśmy (dzięki Babci M., co go ugotowała oraz Mamie, Bogdanowi i Kaszydłu, co go dowieźli) obiad, pojechaliśmy pod stary adres po "resztę drobiazgów" (Dzidzioł miał wielką frajdę ganiając z Babcią W. kota (dziś podobno dzień kota jest, ma Dziewczyna wyczucie czasu ;) ) po pokojach i zaśmiewał się do rozpuku, gdy ten uciekając przeskakiwał przez kartony, bądź zaszywał się gdzieś w ich labiryncie.).
Kiedy przywieźliśmy te drobiazgi na nową kwaterę, ogarnęło nas uczucie deja vu. Znów całą przestrzeń zapełniały pudła, wory i kartony. Masakra. Całe szczęście większość z nich wyląduje w piwnicy.
By złapać oddech poszliśmy na spacer i zakupy. Nabyliśmy nieco smakołyków (zgadnijcie, kto jest małą wielbicielką makreli?), mleko z mlekomatu (:D) i wróciliśmy z powrotem do akcji.
W międzyczasie Bombel zjadł co miał zjeść, zagniotłam więc i upiekłam pierwszy pod nowym dachem chleb. Zapach uniósł się i nas :) Chleb udał się wspaniale. Nie to, żebym wierzyła we wróżby, ale... No i zrobiłam pierwsze pranie (głównie pieluszki-wieluszki).
Czyli można chyba powiedzieć, że jesteśmy w domu :)
Pin It Now!
ja wiem jak to jest ! Jak się przeprowadzisz, wszystko leży na podłodze, podłogi nie widać - normalnie szuflandia :D masakra - współczuję "doznania" :*
OdpowiedzUsuńNo to wszystkiego dobrego na nowym-starym.
OdpowiedzUsuńMyślę, że i tak poradziliście sobie doskonale! Brawo! No i pierwszy chleb w nowym domu... piękniejszej parapetówki nie mogłabym sobie wymarzyć :)))
OdpowiedzUsuńTo jesteście oficjalnie zadomowieni, najlepszego w nowym domku, samych wyrośniętych chlebków :)
OdpowiedzUsuńAleś mi smaku narobiła, lecę chlebek nastawić :)