piątek, 31 sierpnia 2012

Sen, co się armat nie lęka, czyli w Baniach wcale nie jest do bani :D

Wróciliśmy ze "Spotkań z historią" w Baniach. Impreza czasomieszana, bo i późniacy, i wcześniacy (czyt. ci z wczesnego i późnego średniowiecza), fantastyczna, organizowana przez ludzi ducha i pasji - cudowna!

Głównym organizatorem był znajomy Igula z początków przygody z rekonstrukcją, pasowany (Autentycznie! Przez Radziwiła! Zero ściemy, wszystko legalnie!) rycerz i zakonnik św. Łazarza. Postać zaprawdę wspaniała.

Organizacja wydarzenia na wysokim poziomie. Wspaniali gospodarze (Pani Wójt - równa babka - zakochała się w Orce na zabój i określiła nas "parą stulecia" :D:D:D), cudowni, otwarci tubylcy (z jednym, po-alkoholowo-namolnym wyjątkiem ;) ), Panie kucharki rozpływające się nad Uną ("Jakby było cokolwiek potrzebne dla Maleńkiej, to proszę do nas jak w dym! Koniecznie." i "Pójdziesz do mnie na rączki?" - szła!!!!). Prześwietni uczestnicy. Tak konserwy (że zakuci), jak i poganie :D I Pyton o wdzięcznym imieniu Kasia.

Na wyjeździe onym przekonaliśmy się naocznie i nausznie, że powiedzenie o naszej Córze, że jak zaśnie, to można nad Nią z armat walić, nie jest ani o włos przesadzone. Otóż na imprezie były dwa niewielkie, armatopodobne ustrojstwa. Jak na swój rozmiar huku robiły imponująco wiele. Na tyle wiele, że najbliżej zgromadzonym puszkarz kazał zatykać uszy i otwierać usta w obawie o bębenki. Z Uną uciekaliśmy wtedy daleeeeeeeeko i uszka zakrywaliśmy. Nawet, kiedy byliśmy w namiocie rozbitym po przeciwległej stronie obozu. Jednak raz, kiedy Rzeczona akurat spała, nie usłyszeliśmy rozgłośnego "Uwaaaaaaaaaaaaagaaaaaaaaaaaaaaa!" rusznikarza i nie zakryliśmy. Po huku (NAPRAWDĘ głośnym) pognaliśmy przerażeni do namiotu, gdzie nasze Dziewczę... Spało sobie spokojnym snem sprawiedliwej. Ma to po Tatusiu :D

Młodociana Wikinka udowodniła po raz kolejny, że jest nieodrodną Córą swoich rodziców i wyjazd przetrwała uśmiechnięta od ucha do ucha i szczęśliwa, podbijając serca wszystkich obecnych.

Między innymi pięcioletniemu synowi naszej znajomej, który w Unę wpatrzony jest jak w obrazek. Przy każdej okazji zagląda jej w oczka, gładzi po główce i rączkach, smyra w stopkę, pyta, kiedy "Dzidziuś" się wyśpi, czy teraz je i kiedy skończy, gada do niej itp., itd. Pod sam koniec wyjazdu bawili się razem w namiocie. Kuba skakał wkoło jak zajączek, a Orka czworakowała za nim galopem zaśmiewając się w głos. Nie wiem, kto miał większą radochę. Następnie Kuba podniósł tylną połę namiotu i zgodnie obserwowali sąsiadów-Słowian zwijających obozowisko. Żałowałam niezmiernie, że aparat jest już na dnie kufra.

Wyjazd nie obył się niestety bez kontuzji. I nie mówię tu o Igulowych łydkach obitych w walce, ani o woju, co oberwał w hełm celnie ciśniętą gruszką. Orka zapragnęła uprawiać skoki na główkę. Konkretnie ze stołu na ławkę. Mama pilnowała Dziewczęcia, po czym Tatko wziął Ją na ręce (Córkę, nie Mamę ;) ). Mama odwróciła się na sekundę, a Tatko odstawił Dziecia, przekonany, że Mama jest na posterunku. Złapał Młodą za kieckę w ostatnim momencie. Zaliczyła jedynie małe otarcie naskórka. A my zawał.

Jej galopująca mobilność przyprawia o zawrót głowy. Kiedy położyłam Ją na ziemi, na rozłożonym płaszczu - pogalopowała w trawę przed siebie, nie oglądając się na nic (to samo zaprezentowała wczoraj na Klubie Kangura, na koniec, z rozkosznym uśmiechem, ładując się na kolana czteroletniemu Szymkowi. Moje Dziecko podrywa starszych facetów. SKUTECZNIE, bo żaden nie wyglądał na niezadowolonego!!!). Na ostatnim weselu, kiedy odpoczywaliśmy na skórzanej kanapie, w pewnym momencie stwierdziliśmy, że Orka nie stoi już, jak sądziliśmy, na siedzeniu, a wisi na oparciu w pozycji Dziecka-pająka (tak jakby stała na czworakach, ale ktoś jej podłogę ze ścianą zamienił). A jak usłyszy skoczną muzykę, która jej się spodoba, to zaczyna machać pupą i łapkami. Co dziwniejsze - nigdy jej tego nie uczyłam. Czasem z nią podryguję, ale bez przesady. Wnioskuję, że taniec jest człowiekowi wrodzony i niezbędny! Howgh!

Zwycięzca kręgu chwały


Co jej tam armaty :)
Sława Frigg!


Zgadnijcie co to? ;)








Że co?







Chcę jeszcze napisać o wyjątkowym miejscu i wyjątkowych ludziach. Konkretnie o Zamku w Swobnicy.

To miejsce przerwało obie wojny, przetrwało nawet pobyt pod zarządem PGRu (Zostało przerobione na magazyn zboża. Że zboże musiało być suche - o dbano o dach.), żeby po sprywatyzowaniu stać się ruiną za sprawą totalnego zaniedbania go przez właściciela, który obiecywał w nim zrobić cuda-wianki-wodotryski.

Teraz za sprawą pasjonatów, Pani Wójt i przyjaznego konserwatora zabytków, coś zaczyna się poprawiać. Nie oczekujcie cudów, to nadal jest ruina, ale z remontowanym dachem. Pozyskano nań pieniądze. Starczyłoby na więcej, ale podczas prac konserwacyjnych okazało się, że gzyms, o którym sądzono, że jest zbity z desek, w istocie wykonany był z jednego (ogromnego) bala. Na jego zrekonstruowanie potrzeba niemal tyle drewna, ile w założeniu miało wystarczyć na cały remont.

Historia smętna, ale i budząca nadzieję. Bo udowadnia, że są u nas tacy urzędnicy i tacy samorządowcy, że buzi dać.

Można? Można!


Pin It Now!

3 komentarze:

  1. No jak tu się Córką Waszą nie zachwycać ?! No jak ?! Ale ja Was uwielbiam oglądać w tej rekonstrukcji !

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna córa piękne zdjęcia. Ale będzie miała fajną pamiątkę!

    OdpowiedzUsuń