W nocnej jeździe samochodem (na siedzeniu pasażera) jest coś niezwykłego. Poczucie zawieszenia, wyłączenia z akcji - niemożność działania, która przestawia nas na tryb kontemplacyjno-refleksyjny. Światło reflektorów na sekundę wyławiające z ciemności coraz to inne obrazy sprawia, że ma się wrażenie bycia cząsteczką jaźni, niematerialną niemal, nie zmieniającą nic, nie pozostawiającą śladu w mijanym właśnie wszechświecie, a jedynie chłonącą coraz to nowe, niepowtarzalne doznania, obrazy, światła, cienie.
W podróżowaniu nocą jest rodzaj podskórnego napięcia. Bezczynny czas nabrzmiały możliwościami, brzemienny oczekiwaniem, niepewnością. Każdy zakręt, każdy kilometr może przynieść (i przynosi) nową niespodziankę, nowy, nieodkryty jeszcze sekret. A u końca majaczy niewyraźny, niedookreślony jeszcze cel. Czym będzie? Jaki będzie? Ogromna, nieogarniona przestrzeń dla wyobraźni.
Jechaliśmy przed siebie, w noc, słuchając muzyki. Jechaliśmy czując nawzajem swoje ciepło. Wystarczyło tylko ciut obrócić głowę, żeby zobaczyć TĘ twarz. Wystarczyło tylko wyciągnąć dłoń. Jechaliśmy ciesząc się na to co przed nami i radując tym, co minęło. Trwaliśmy w oczekiwaniu na to, co czekało na końcu drogi.
I - wierzcie, lub nie - cały czas - to z lewej, to z prawej - świeciła nam Wenus. Księżyc pojawił się tylko na moment - żółty, jak oblany miodem i trochę nadgryziony z prawej strony, ale Ona świeciła nieustannie.
Pin It Now!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz