czwartek, 8 sierpnia 2013

Stała czujność! Czyli ku przestrodze

Najpierw Wolin, potem Bałtyk, a we wtorek szpital.
Ora po pokazaniu się pierwszych zębów nigdy nie miała zapędów do pakowania do buzi czego popadnie. Mimo to przy każdej okazji mówiłam Jej, czego nie można jeść, bo będzie bolał brzuszek i w ogrodzie czy w lesie pilnowałam, żeby przypadkiem nie wsadziła czegoś niewłaściwego do paszczy. Ale czujność widocznie mi osłabła.

W poniedziałek, kiedy szłyśmy na zakupy, Orka zbierała do swojej torebki różne skarby: kamyczki, patyki, listki, zerwaną gałązkę z niedojrzałymi owocami winobluszczu. Bardzo lubi oglądać i zrywać te kuleczki, ale nigdy nawet nie próbowała wsadzać ich do ust, a ja naturalnie powiedziałam, że to nie do jedzenia. 
Po powrocie pokazywała zbiory Babci i Tacie. Miałam zamiar pozbyć się ich dyskretnie, kiedy straci zainteresowanie. Ale potem wracaliśmy do domu, potem jedliśmy, kąpaliśmy, szliśmy spać. I zapomniałam.

We wtorek rano wyszłam na chwilę do łazienki, a kiedy wróciłam Orka właśnie pakowała dzikie wino do buzi. Teraz myślę, że mogło się jej skojarzyć z zielonymi winogronami, które jedliśmy wieczorem.
Wyciągnęłam jej z ust trochę zielonej papki. Na gałązce było ok. 6-8 małych kuleczek. Zostały 4. Ile było w papce? Ile zginęło "po drodze"?

Wrzucam hasło w internet. Trujące. Nie mogę się dodzwonić do naszej lekarki. Dzwonię do Przemka. Jemu się udaje, lekarka (nie nasza, bo nasza przyjmuje od południa) mówi, żeby jechać do szpitala.

Przemko urywa się z pracy. Jedziemy. My siwiejąc po drodze, Ora cała w skowronkach.
Płukanie żołądka (wypłukana jedna podejrzana kulka), badanie krwi i moczu, kroplówka z glukozy.
Aurora dzielna nad podziw. Ale i spłakana, i zestresowana, wtulona we mnie i domagająca się mleczka (całe szczęście dość szybko mogłam Jej je dać). Tłumaczę Jej cały czas co robimy, co zrobimy za chwilę i czemu. Jest nadzwyczajna.
Zostajemy na noc, na obserwację.
Staczamy maleńką wojnę z pielęgniarką o niepakowanie Młodej do łóżeczka-klatki. Muszę dać im na piśmie, że nie wyrażam zgody na położenie dziecka do łóżka z barierkami. Dostajemy normalne, na którym mogę położyć się obok Niej. Na sali jesteśmy sami. Mała podłączona do monitora tętna i oddechu, co jej w ogóle nie przeszkadza, a we mnie budzi najgorsze skojarzenia. Ona natomiast boi się samopompującego mankietu to mierzenia ciśnienia.

Personel szpitalny raczej przyjazny. Przesympatyczny Pan Pielęgniarz, obsługujący pikające ustrojstwo monitorujące. Komunikatywna Pani Doktor. Pielęgniarki w porządku. Niestety wchodzenie do naszej sali bez dzień dobry i przedstawienia się oraz wychodzenie bez słowa to standard (z nielicznymi wyjątkami, jak PanPikający, Pani Salowa, czy Pani Doktor, choć już Pan Szef Dyżuru się nie zhańbił werbalnym kontaktem). Co jakiś czas też wpada do nas coraz to inna "twarz" z pytaniem: "To jak się nazywała ta roślina?". Chyba robimy za swoistą atrakcję.

Szpital na Wojciecha wściekle duszny, więc Mama przywozi wentylator, który ratuje nas przed roztopieniem w duchocie. Ora senna, klejąca i przylepna. Chce "do domeczku".

Przemko przywozi nam zaopatrzenie (pełnowartościowe posiłki dla chorych dzieci wg. normy szpitalnej to np. półtora obrzydliwej parówy i dwie kromki chleba z masłem, albo makaron z mielonym mięsem i sosem z proszku), ubrania, kosmetyki, słonia Stefana i książeczki.
Czytamy na okrągło. Nic niepokojącego się nie dzieje, Przemek wraca do pracy.

Wieczorem pytam o możliwość umycia siebie i Córki. Orki nie chcą odłączyć od pikadła, więc myję Ją wilgotną pieluszką. Do mojej dyspozycji jest prysznic, przy czym okazuje się (o czym wcześniej mnie nikt nie poinformował), że rodzice zostający z dziećmi mogą wykupić tzw. dobę hotelową, za co otrzymują wyżywienie, łóżko i możliwość korzystania z prysznica. Ponieważ jestem zainteresowana wyłącznie prysznicem - dyżurująca pielęgniarka "przymyka oko" pod warunkiem nieinformowania oddziałowej. Pani Doktor mówi, że jutro wychodzimy.

Przyjeżdża Przemek i siedzi z nami do wieczora, potem jedzie spać do domu.
Noc (mimo burzy) mija spokojnie, rano nikt nie budzi nas mierzeniem temperatury (całe szczęście, bo już się zbroiłam), PanPikający wchodzi na paluszkach, spisuje sobie dane z monitorka i cichutko wybywa.

Przemko wpada przed pracą. Potem przyjeżdża po nas Mama. Jakąś godzinę czekamy na wypis.
Jedziemy do domu.

Doba stresu, kłucie i nieprzyjemne badania dla Niej, wielkie zmęczenie dla całej trójki. Wszystko przez chwilę nieuwagi. Od plucia w brodę śliny braknie. Zapamiętam.

A Panu Pikającemu, Pani Doktor i reszcie Miłej Części Personelu serdecznie dziękujemy :)
Pin It Now!

4 komentarze:

  1. Całe szczęście, że wszystko się dobrze skończyło! Zgroza! Biedna Orka, biedna matka.
    Trzymajcie się dziewczyny i jak najszybciej zapominajcie o tej przygodzie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeny tego się bałam zawsze. Zrobiłam w domu czystke roslinnosci i baaardzo tego pilnuje. Dobrze ze szybko zareagowałas! Usciski dla dzielnej pacjentki :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Myśmy zaliczyli szpital na Arkońskiej jak Dziecię miało 7 miesięcy - zaraziła się ode mnie jakimś wirusem i puszczała pawia za pawiem, nie było rady i ze strachu przed odwodnieniem pojechaliśmy. Też olałam łóżko z kratami, zignorowałam personel w osobie porannej pani doktor, bo reszta jakoś nie miała nic przeciwko temu, że Młoda spała na moim łóżku. Wypisałyśmy się, na żądanie, po pierwszej dobie. Myślałam, że tam oszaleję. Oddział zakaźny to nie jest miejsce dla zdrowych dzieci. Bo córcia, oczywiście, po nawodnieniu kroplówką, była świeża jak pierwiosnek.
    Ja mam lekką obsesję małych przedmiotów, które można zjeść - po mojej kuzynce, która próbowała się przenieść na tamten świat w dzieciństwie, dławiąc się monetą w samochodzie. No i Ryba od zawsze ładuje do paszczy wszystko. Już jej wydłubywałam wybitą pod język łuskę szyszki. Matko, jak ja się wtedy bałam, że ją połknęła i utknęła jej gdzieś dalej... Kocham to dziecko nad życie, ale jeśli chodzi o jamę gębową, to nie ufam jej ani odrobinę. Trujaki nigdy w naszym domu nie mieszkały, z racji futer, które też lubią podgryzać wszystko co popadnie. Uczulam też na sznurki, nitki - śmiertelne zagrożenie, bo nie wyjdą na USG, ani na rentgenie, a potrafią zawiązać jelita na supełek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurczaki, współczuję. :( My się strasznie boimy takich rzeczy, bo Ryba od zawsze pakuje wszystko do paszczy. Już jej wydłubywałam wbitą pod język łuskę od szyszki. Matko, jak ja się wtedy bałam, że ją połknęła i utknęła jej gdzieś dalej. Trujaki nie mieszkają u nas w domu, z racji futer, które też lubią podgryzać różne "jarzynki". Uczulam też na sznurki i nitki, które nie wychodzą na USG ani na rentgenie, a potrafią zawiązać jelita.
    Kocham to moje dziecko nad życie, ale w kwestii pożerania, nie ufam ani trochę.
    Moja kuzynka, w dzieciństwie, próbowała się przenieść na tamten świat dławiąc się monetą w samochodzie. Mam już lekką obsesję w tej materii.
    Myśmy zaliczyły szpital na Arkońskiej. Po jednej dobie wypisałam ją na żądanie.

    OdpowiedzUsuń