czwartek, 26 maja 2011

Męża najpierw - czyli całkiem poważnie

Usłyszałam kilka dni temu w jakiejś śniadaniówce o książce. Książka poruszała temat macierzyństwa i różne jego (nie)popularne i mało cukierkowe aspekty (za wysokie oczekiwania jakie sobie stawiamy same i z pomocą otoczenia, poczucie winy, w jakie się wpędzamy, nudę, umęczenie, etc., etc., etc...). Jednak największe emocje i święte nieomal oburzenie kobiet dyskutujących nad ową publikacją, wzbudziła wypowiedź autorki na temat miłości. Otóż miała ona czelność stwierdzić, że męża kocha bardziej niż dzieci (!!!).

Panie były zniesmaczone i zszokowane. Przecież nie wiadomo na ile jest partner, a dziecko jest na zawsze! Przecież dziecko kocha się bezwarunkowo, a partnera niekoniecznie! Hasła "egoistka", "wyrodna matka" i "potwór pozbawiony uczuć wyższych" nie padły tylko ze względu na wrodzoną delikatność recenzentek.

Cholera!
Może ja jakaś nienormalna jestem, albo mi się zmieni po urodzeniu, ale dla mnie to jakiś debilizm w czystej postaci.


Zdrowy człowiek w hierarchii wartości najpierw ustawia siebie, potem partnera, a potem dzieci. I nie jest to przejaw egoizmu. To logika w czystej postaci i układ, który najpewniej zagwarantuje, że każda z tych relacji przyniesie szczęście wszystkim zainteresowanym.

Jeżeli nie kocham siebie, nie akceptuję się w pełni, to jak mogę tym uczuciem obdarować kogokolwiek innego. Jak mogę chcieć dać komuś siebie, jeśli nie cenię tego kim jestem. Jak mogę być dla kogoś oparciem, jeśli nie jestem nim sama dla siebie? Człowiek, który nie pokocha siebie - nie pozwoli na to, by kochał go ktokolwiek inny i nie pokocha nikogo innego. Skąd miałby wiedzieć jak? I co to w ogóle znaczy?

Skoro kocham mojego mężczyznę najbardziej na świecie, skoro chcę z nim spędzić życie i mieć z nim dzieci, to jak kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji mogłabym pomyśleć, poczuć, że "kocham go mniej, niż...". Jak można wpaść na taki pomysł, skoro moja miłość do dziecka jest niejako skutkiem, następstwem, kontynuacją i dopełnieniem mojej bezgranicznej miłości do tego człowieka, wybranego  duszą, ciałem i umysłem.

Żeby była jasność - nie byłam nigdy w sytuacji samotnej matki, czy innej kobiety, która ojca swojego dziecka nie kocha. ABSOLUTNIE nie twierdzę, że mniej kochają swoje dzieci.To chyba oczywiste. Nie wiem i nie mogę wiedzieć jakie są ich uczucia i jakimi drogami do nich dochodzą. Piszę wyłącznie o własnych. W takiej sytuacji i momencie życia w jakim jestem.

Jednak o tym, że brak miłości do siebie, złe relacje z partnerem nie wpływają pozytywnie na relacje z dzieckiem i jego rozwój, nie muszę przecież nikogo przekonywać. Więc skąd pomysł na "kochanie bardziej"???

Jak to w ogóle można zmierzyć, stopniować? Jak można kochać mniej? Dla mnie to układ zero-jedynkowy - kochasz albo nie kochasz. Jeśli kochasz - to całą sobą, jeśli nie kochasz - to wcale. Żadnych półśrodków! I jak można tu ustawiać jakieś priorytety? Pokłady miłości są niewyczerpane. Czemu dawać komuś "mniej", skoro dając wszystko ani sama nie stracę, ani nikomu nie muszę uczucia odbierać.

I jeszcze kilka argumentów dla cyników i tych mówiących, że mąż może być "na chwilę", a dziecko jest zawsze "na zawsze".

Jak dla kogo. Będąc z człowiekiem, którego kocham, nie mogłabym zakładać, że to "na chwilę". Jasne, że nikt i nic mi też nie zagwarantuje, że to "na zawsze", ale z takim podejściem w ogóle bym nie zaczynała.

A dzieci nigdy nie wychowuje się i nie kocha dla siebie. Dzieci mamy jakieś 18 lat. Potem mimo, że nadal są nasze odchodzą, są bytami całkowicie od nas niezależnymi. I DZIĘKI BOGU!

Partner jest tym, kto daje mi oprócz miłości wsparcie. Kto mnie podtrzyma w trudnej chwili. Komu mogę się wykrzyczeć i wypłakać i wylać wszystko co we mnie siedzi (wszystko z wzajemnością).

Dziecko nigdy nie podzieli ze mną takiej formy intymności.  Dla dziecka to ja mam być wsparciem, ostoją i azylem. Ale nie odwrotnie. Wręcz zbrodnią byłoby tego chcieć, czy oczekiwać.

Zupełnie abstrakcyjnie kocham to istnienie, które we mnie dojrzewa. Ale męża pokochałam najpierw.

Przyszła Wyrodna Matka

P.S. Z góry uprzedzam, że raczej nie będę odpisywała na komentarze pod tą notką, bo wszystko co miałam do powiedzenia - napisałam. Ale chętnie poczytam.

P.S. 2 Wszystkiego najlepszego wszystkim mamom, zwłaszcza mojej :*
Pin It Now!

wtorek, 24 maja 2011

Pod znakiem patelni

Minął mi Szczecin GameShow 2011.

Po pierwsze, bo obozowisko stanęło na totalnie pozbawionej cienia, piaszczystej patelni. Po drugie, bo pół pierwszego dnia smażyłam szczury. Na patelni.

Ale po kolei.

W łikend Huginns Hird robił za atrakcję imprezy dla fanów gier komputerowych. Ta akcja była moim rekonstrukcyjno-historycznym i archeologiczno-doświadczalnym debiutem.

Podeszłam do tematu swoim ulubionym sposobem, czyli "od kuchni" przede wszystkim.Przepisy (w tym te na szczury) sukcesywnie pojawiać się będą w Wiedźmieniu, w działach Wikingowie i Słowianie oraz Dzikie żarcie.

Eksperymenty kulinarne mojej produkcji uważam za udane. Zwłaszcza wiosenne szczury na słodko schodziły na pniu i cieszyły się uznaniem wśród rekostrukcyjnych jak i turystycznej stonki. :D
Nawet się nie domyślacie co tam wrzuciłam...

A oberwałeś kiedyś patelnią?


Niestety upał wykańczał wszystkich. Dzięki łaskawym niebiosom, to nie ja musiałam ładować się w trzynastokilowy druciany sweterek, kubrak z kołdry i blaszany kapelutek, po czym naparzać kawałkiem żelaznej sztaby :D. Przemek za to dzielnie i z poświęceniem (palec x 2, oko x 1) bronił honoru rodu. Troszkę tylko mną szarpnęło, jak obrywał w bok głowy (ustał na nogach, w turnieju był drugi :D), albo jak mi zniknął pod hałdą uzbrojonych i okutych Wikingów, usiłujących wyrwać mu miecz Jarla (takie wikińskie rugby ;) ). Uspokoiłam się dopiero, kiedy nad ich głowami zobaczyłam nogi obleczone w znajome spodnie (spokojnie, nogi nadal przytwierdzone do znajomego ciała, żywego choć lekko sponiewieranego). To chyba za brutalne obrazki dla moich ciążowych nerwów. Uff!

Ponieważ inteligentnie i przewidująco pierwszego dnia nie zabrałam ze sobą kremu do opalania, więc po sobocie spędzonej w pełnym słońcu wyglądałam jak dobrze sparzony rak. Tak się opalam cholera. Zawsze.

NIE, NIE PRZEMĘCZAŁAM SIĘ. Nawet jakbym chciała, to Przemek prędzej by mnie do słupa od namiotu przywiązał, niż pozwolił.

Ku swojemu (przyjemnemu, a jakże) zaskoczeniu okazało się, że mam całka sporą wiedzę na temat kuchni (zwłaszcza tej dziko-pierwotno-zielarskiej), która nie jest tak rozpowszechniona jak mi się uprzednio wydawało. Miło jest robić za eksperta w jakimś temacie :D

Wieczorem (choć nie tak późnym, jak byśmy sobie życzyli - wciąż było jasno - no ale impreza kończyła się o 20.00) wystawiliśmy z Inko montaż z kilku scen starych i nowszych, przyjęty niezmiernie entuzjastycznie i przez organizatorów ("Czemu ja wcześniej o Was nie słyszałem??? Dajcie mi swój namiar.") jak i przez publikę "cywilną" ("Można zrobić sobie z Wami zdjęcie?") i rekonstrukcyjną ("Widziałem już fireshow, ale czegoś takiego, to nie."). Oj, wiem, że się chwalę, ale to naprawdę było niesamowicie miłe, tym bardziej, że nie spodziewałam się takiego efektu za dnia i tak ciepłego przyjęcia. I ze swojej ekipy jestem więcej niż zadowolona. Naprawdę się postarali. Było przednio.






A w niedzielę od rana znowu robiliśmy za atrakcję turystyczną. Tym razem wzięłam się za swój główny fach, czyli runy. Żeby była jasność. Nie wiem, czy mają jakieś "okultystyczne" właściwości. Uważam, że tak runy, jak wiele systemów wróżebnych to po prostu zestaw uniwersalnych symboli pozwalających nam lepiej lub gorzej komunikować się z własną podświadomością. I w ten sposób traktuję "wróżenie". Ja tylko pokazuję ludziom symbole, a ich znaczenie sami w sobie odnajdują, uprzytamniając sobie coś, co już wiedzieli, tylko nie mieli do tej wiedzy dostępu.

Z innych inności: zostałam pierwszy raz zmacana po ciążowym brzuchu przez kogoś innego niż lekarz lub mąż. Z zaskoczenia! Dziwne uczucie. Nie wiem czy mi się podoba. Muszę zachować czujność (jak radzi Alastor Moody) ;).

Że jak na GameShow mało pisze o grach. Hmmm... No to pewnie dlatego, że w nie nie gram ;). Impreza wydała mi się być dość interesująca (pobawiliśmy się w gry sterowane całym ciałem, Przemko przypomniał sobie gierki z lat dziecinnych), ale z frekwencją już gorzej. Mimo to jesteśmy zadowoleni, bo zaopatrzyliśmy się w planszówkę "Wsiąść do pociągu", która od dawna za nami chodziła i tupała (Przemek zdążył mnie już dwa razy ograć, więc chodzi i zaciesza, Drań!).

Od strony rekonstrukcyjno-hirdowej: impreza udana w 100 procentach. Świetni ludzie, przednia atmosfera - było cudownie. Na koniec miła niespodziewanka - rada Rodu postanowiła wyzwalać niewolnych (w tym moją skromną osobę). Wyzwolona mogę czuć się od razu, a obrzęd będzie miał miejsce na Wolinie, po wyprawieniu przez wyzwoleńców uczty. Ha! To jet to co tygrysy lubią najbardziej :D

Do domu wróciliśmy akurat, kiedy naprawdę solidnie zaczęło lać, akurat w sam raz na czas, żeby paść na twarz i zasnąć.

A potem był PONIEDZIAŁEK!
Ale to już zupełnie inna historia... :)
Pin It Now!

czwartek, 19 maja 2011

Obcy i słońce

SMS Ja-> Przemek:
Zaatakowały mnie zielone ludziki i dały płyn do mycia naczyń. Myślisz, że za długo byłam na słońcu?

SMS Przemek-> Ja:
Natychmiast nałóż coś na głowę i nie gadaj z obcymi!

:D:D:D
Pin It Now!

poniedziałek, 16 maja 2011

Jeden palec, jedno oko.

Pospacerowaliśmy dziś trochę we dwójkę i pół ( ;) ), w związku z czym padam na twarz i śpiąc na jedno oko klepię ten tekst jednym palcem.

Na ostatnim USG Młodociane przyjęło swoją ulubioną pozycję (kręgosłupem do reszty wszechświata) w związku z czym nadal nie wiemy czy jest męskiej, czy żeńskiej natury.

Tydzień wściekle zapełniony przygotowaniami do GameShow. I działaniami okołoPRowymi. W sumie to jaknajbardziej kompetencje Gythii* ;) taka komunikacja z obcymi bytami (niekoniecznie boskimi).





* Gythia - W uproszczeniu - kapłanka wikińska, której zadaniem było utrzymanie dobrych stosunków z bóstwami. Moja fucha ;) (przypisy Wiewi00ry)

Nie, przepraszam, nie wydolę, dokończę jutro.
Dobranoc

P.S. Albo i nie.
Pin It Now!

sobota, 14 maja 2011

Takie rozczochrane...

Rozczochrany wątek 1.
Orzechy nie są taką wielką rewelacją, ale i nie są totalnym niewypałem. Po odbiorze paczki entuzjastycznie przystąpiłam do testowania.

Wnioski:
- pranie kolorowe, średnio zabrudzone - Czyste, ale nie było jakieś strasznie brudne przed praniem. Miękkie, mimo iż nie dodałam płynu. Po wyjęciu z pralki upojnie pachniało lawendą (olejek eteryczny), jednak zapach ulotnił się bezpowrotnie po wyschnięciu. Bielizna doprana idealnie. Niestety grubsze koszulki, przepocone po ekstremalnym, treningowym używaniu zachowały ślady zapachowe tegoż używania.
- pranie białe, średnio zabrudzone - Pachnące olejkiem herbacianym, zapach trwalszy. Czyste kołnierzyki, doprana bielizna i plamy "nieuporczywe" (kurz, błoto, a nawet odrobina sadzy). Plamy tłusto-warzywne pozostały mimo stosowania sody. Olfaktorycznie zadowalające :)

W związku z czym będziemy jednak "do zadań specjalnych" mieli rezerwę tradycyjnego proszku.

Przystępuję do produkcji szamponu :D

Rozczochrany wątek 2.
Mąż prawie się na mnie obraził. Bo w przypływie entuzjazmu kupiłam Kangurzęciu pierwsze śpiochy. O takie, o:


Z żyrafką:
Obraził się (niemal), bo kupiłam sama. Bo ja zła kobieta jestem :D Ale na szczęście Słonko Moje Kochane dało się w końcu ugłaskać. Co prawda coś tam potem narzekał Kangurowi na matkę, ale tak cicho, że nie słyszałam do końca. Za to cały czas namawia Ono do dawania sygnałów dźwiękowych. Całe szczęście już nie każe mu szukać kamienia i pukać (moje nerki odetchnęły z ulgą). Za to buczy do niego tak, że jak tak dalej pójdzie, to młode będzie myliło ojca z syreną okrętową :D:D:D

Rozczochrany wątek 3.
Huginns Hird i Inko Gni To wystąpią na Szczecin GameShow. Wikingowie rozłożą się z obozem, Teatr wieczorem podgrzeje atmosferę. Zapraszamy, myślę, że będzie zacnie :D. Szykujemy moc atrakcji :D:D:D

Rozczochrany wątek 4.
A jutro jedziemy na urodziny (piąte!) Kubixa (Przemka siostrzeniec, mój pociotek, Kangurzęcia brat cioteczny) i imieniny Oli (Przemka siostrzenica, moja pociotka, Kangurzęcia siostra cioteczna).

Z pewną nieśmiałością, po długich poszukiwaniach wybraliśmy i zakupiliśmy prezent. Z łakomych spojrzeń mijanych w drodze do domu dzieci różnej płci i wieku sądzimy, że jaknajbardziej trafiony, no ale to się okaże. Pytanie, czy nie przeklną nas rodzice bezpośrednio zainteresowanych. Się obaczy :D Narazie ciiiiii! Tajemnica.

Rozczochrany wątek 5.
Byliśmy wczoraj z Przemkiem i z Kaszydełkiem przed Pleciugą, pooglądać tańczącą fontannę. Akurat jak wychodziliśmy z domu zaczęło padać, wodne fantazje oglądaliśmy już w rzęsistym deszczu, ale za to pokaz wzbogaciły błyskająco-grzmiące efekty specjalne (uwielbiam!).
Ogólne wrażenie pozytywne, chociaż po drodze oczywiście wymyśliliśmy piętnaście sposobów wzbogacenia widowiska (teatr ognia był tylko w jednej wersji ;) ), a pod koniec muzyka stała się odrobinę monotonna. Ale i tak było pięknie :) Przy fontannie tłumy mimo pogody "niezachęcającej do spacerów".
Skutkiem ubocznym są trzy nowe pomysły na choreografię dla Teatru :D:D:D
Pin It Now!

sobota, 7 maja 2011

Rośnięcie w misce, ekologia i zakupy

Ja wiem, że to może zakrawa już na wyższe wtajemniczenie ekshibicjonizmu, ale czas odważnie poruszyć ten problem pro publico bono!

Ostatnio ogarnęła nas silna potrzeba i chęć rozpoczęcia kompletowania wyprawki okołokangurzej (wszystkich, którzy chcieliby nas poinformować jak to przed porodem nie należy i uświadamiać w kwestii dowolnych przesądów informujemy, że nie jesteśmy i nie zamierzamy być przesądni w tych wypadkach, w których przesądy nie służą naszej wygodzie :D).

Na fali owej potrzeby sporządziliśmy wstępną listę zakupów (całkiem sporo tego wyszło), zrobiliśmy rekonesans po sklepach realnych i wirtualnych, ustaliliśmy wstępne założenia i wytyczne odnośnie typów, modeli itp.  (część ustaleń można będzie już niedługo odnaleźć w zakładce "prezenty" ;) ), a także zakupiliśmy termometr (elektroniczny, douszny) i materiał na poszewkę na kołderkę i matkę edukacyjną (czarno-biały, stymulujący ocznie już noworodka wg. najnowszych nabytych przez nas wiadomości :D).

Niesiona nadal oną falą poszłam rozglądać się za ciążowymi wdziankami. Wprawdzie póki co mieszczę się jeszcze w niektóre swoje ubrania, ale widzę już przed sobą kres onej szczęśliwości (Podobno moja macica ma już wielkość małego melona. Rewelacja normalnie. I podnosi się do góry - jakby mogła się podnieść gdzie indziej, wiwat logiczne wysławianie. "Hodowałam melony, każdy melon jak byk zielony! La, la, la...").

Istnieje element mojej garderoby, który już definitywnie wymaga wymiany na nowy (większy) model.
Staniki! Rosnę w misce (obu) i to mnie przeraża. Poważnie. To jakiś horror jest! Przy rozmiarze 85f sensowne zaopatrzenie miałam zagwarantowane jedynie dzięki nieocenionej "Józefinie" z ryneczku Pogodno, gdzie i wybór, i obsługa, i jakość (i, a jakże, rabacik stałej klientki) w pełni mnie satysfakcjonował.

Drugą opcją ratunkową były sklepy internetowe, ale ich (duuuużym w przypadku staników) mankamentem jest brak możliwości przymierzenia wcześniej wybranego modelu. A uwierzcie mi, że źle uszytych staników na rynku jest stanowczo za dużo.

Fakt, że jestem wybredna, jeśli o jakość chodzi, ale przy tych gabarytach niewybredne są masochistki i idiotki.

Robiąc rekonesans w sklepach okołodzieciowych i okołociążowych widzieliśmy wprawdzie i staniki ciążowe i karmniki (staniki do karmienia ;D), ale rozmiarówka (wiwat inteligencja producentów!) kończy się na D. O wyglądzie i jakości nie wspomnę.

Ponieważ moja miska skoczyła ostatnio radośnie do G, w porywach do GG - udałam się na zakupy. Odkryłam w swojej okolicy sklep bieliźniarski, który zapowiadał się miło. W bród modeli z miseczką F i G, i nawet H jak dobrze poszukać. Wygląd całkiem - całkiem, firmy głównie polskie, ceny - rewelacyjne. Moja euforia skończyła się w momencie wejścia do przymierzalni. Na 15 wybranych modeli 14 albo spłaszczało biust, albo formowało go w kształty piramidek, wielokątów i innych ciekawych, ale zdecydowanie nie kulistych brył, albo wrzynało się tam, gdzie nie powinno. Jasna cholera!!! Czy naprawdę uszycie dobrego stanika z dużą miseczką wymaga jakichś kosmicznych technologii???

Póki co ratunkiem jest "Józefina", ale jej zasadniczą wadą jest nie posiadanie oferty karmników. Trzeba będzie przerzucić się na e-zakupy. Prychhhh! Będę zamawiać i odsyłać :(

Wracając do wyprawki: podjęliśmy kilka postanowień rozsądkowo-ekologicznych. Pierwszym jest wypróbowanie orzechów piorących. Przymierzaliśmy się od jakiegoś czasu, a teraz w końcu czekamy na przesyłkę. Stwierdziliśmy, że nawet jeśli nie zdadzą egzaminu jako substytut normalnego proszku, to będzie się w nich prało ubranka Kangura i samego Kangura. A co! Niech ma.

Po drugie część ubrań ciążowych i ubranek kangurzych zamierzamy nabyć w sekendhendach. Mimo, że sama namiętnie w nich kupuję - miałam pewne obawy, przed zaopatrywaniem tam niemowlaka. Zmieniłam zdanie, kiedy przeczytałam na jednym z eko-rodzicielskich portali, że takie ubranka poza tym, że są w świetnym stanie, bo mikrusy nie mają ani możliwości, ani czasu na ich zbytnie wyeksploatowanie, są tak gruntownie przeprane (przez pierwszych właścicieli, sklep i mnie na końcu), że wypłukują się z nich wszelkie możliwe szkodliwe świństwa - czysty (dosłownie) zysk :D.

Trzecim jest minimalizacja ilości kosmetyków okołokangurzych. Że młode prane będzie w orzechach, to już pisałam. Perfumowane pudry odrzucamy ze wzgardą na rzecz mąki kartoflanej. Do tego maść cynkowa, krem do pupy, tłusty krem do buzi na chłody (w zimną porę się urodzi) i oliwka (z oliwek?) i dziękujemy, do widzenia :D (ekstremalny pomysł, żeby zamiast wszystkich kosmetyków stosować jedynie moje mleko wydał nam się jednak zbyt ekstremalny).

To chyba mój pierwszy post stuprocentowo ciążowy. Przypadkiem w sumie, ale może moja podświadomość zareagowała tak na wpisanie do katalogu blogów "przedporodem" i udział w konkursie - link po prawej na dole :)

Na koniec - jest szansa, że 16 będziemy wiedzieli czy Kangur jest Kangurem, czy Kangurzycą (postanowiliśmy nie zmieniać Młodemu Onemu tak często pseudonimów artystycznych, bo to i przyrost już ma bardziej ilościowy, niż jakościowy, i do jakichś zaburzeń osobowości możemy doprowadzić, więc póki co pozostaje Ssakiem Skaczącym).

Howgh!
Pin It Now!

niedziela, 1 maja 2011

Wiercipięctwo

Się działo! Ale po kolei.

W piątek byliśmy na kolejnym USG. Tym razem wypasionym aparatem w Policach. Po godzinnym czekaniu (Zarejestrowani byliśmy na godzinę, ale takie uroki szpitali klinicznych, jakby kto nie wiedział, że zawsze może lekarzowi "coś wypaść". No i wypadło) ujrzeliśmy Kangura, który bezczelnie odwrócił się do nas (Mnie, Przemka, Babci i Doktora) plecami. Dzięki czemu mogliśmy przez jakiś czas głównie podziwiać jego kręgosłup (W momentach, kiedy się nie wiercił, a wiercił się nieustannie, machał kończynami i uskuteczniał inne podrygi. Wiercipiętek!)

Po lewej plecy (i okolica), po prawej głowa.


Pan doktor z miną pod hasłem "zamordowali mi chomika" wpatrywał się dość długo w przewijające się na monitorze plamki w mniejszej i większej skali, w kolorze i bez, doprowadzając mnie do lekkiej apopleksji. W końcu zaczęłam go molestować, coby się jednak wypowiedział, na co usłyszałam, że oni nie są tacy dobrzy, żeby tak od razu i że ma taką minę, bo się skupia. Jako, że od Macierzy dowiedzieliśmy się, że trafił nam się fachowiec pierwszej wody dałam mu się w milczeniu poskupiać.

Po czym Kangur łaskawie raczył (raczyło?) odwrócić się profilem ukazując już całkiem wyraźnie (nawet Przemko rozpoznał :D) nos i łapkę.

Kangur z profilu. Na monitorze (wielkim, naściennym,  40 cali) był wyraźniejszy.
 Dowiedzieliśmy się (Dok pokazywał nam kursorem), że młode ma żołądek i łyka, czyli ma drożny przełyk, ma pełny pęcherz, znaczy nerki (było widać) pracują, że serducho bije, to mogliśmy usłyszeć (mrrrrrrrrr :) ), że przepływy ma doskonałe, że główkę wyjątkowo kształtną i pięknie widać "motylka" (czymkolwiek by on nie był), że ma 2 (słownie dwie) rączki i 2 (słownie dwie) nóżki oraz 6 cm od głowy do ogona (którego naturalnie nie ma). Co wszystko razem pozwala stwierdzić, że rozwija się wzorowo, a także wykluczyć wstępnie kilka poważnych wad genetycznych (nie to, żebyśmy byli jakoś zagrożeni takowymi, ale zawsze miło usłyszeć). W trakcie tych wywodów Kangur dalej uskuteczniał wygibasy, zupełnie nie przejmując się doniosłością chwili ;).

Ha!

Następnie Małżonek popędził do pracy, a ja na spotkanie tajemniczej organizacji pod nazwą "Klub Kangura" - filia szczecińska. Jest to grupa warsztatowo-towarzyska mam chustujących. Poszłam nauczyć się motać. Zamotano mi lalkę - treningówkę (Alexę :D) i stwierdziłam, że to rewelacja (Zaraz po moim powrocie do komputera w zakładce prezenty okołokijankowe pojawiło się kilka kangurzych pozycji).

Bardzo sympatyczni prowadzący. Sławek jak się okazało jest położnikiem w Policach, znanym mojej Rodzicielce. Agata jest mamą trójki ekologicznie wychowywanych pociech (zgadałyśmy się na temat jedzenia pokrzyw, mleczy, podagrycznika - zaplusowałam, bo wiem co to i ugotować potrafię :D - i innych chwastów). Oboje straszliwie (ale w pozytywnym sensie ;) ) nawiedzeni. Dowiedziałam się, że jeśli nie całe zło Świata, to jakieś 90% powodują szczepionki i gluten ze zmodyfikowanej pszenicy, że zbawić nas może jedynie właściwa dieta i powrót do natury. Niektóre tematy kupuję, innych nie zamierzam Kangur będzie szczepiony mimo wszystko.

Za to przedstawiono mi (na zdjęciach i w opowieściach) dziewczę lat 1 niecałe, niezwykle jak na ten wiek rozwinięte, otwarte, komunikatywne, okaz zdrowia, ocierające się wręcz o geniusz. Podobno jest takie na skutek a) porodu domowego; b)nieszczepienia; c)wychowywania bez łóżeczka i wózeczka, za to w chuście.

Naturalnie wszystkie nowości i "starości" skrupulatnie streściłam po powrocie współudziałowcowi kangurzej inwestycji. Umocniliśmy się w decyzji nie kupowania łóżeczka i wózeczka. Ale poród będzie szpitalny, a Kangur szczepiony. Za dużo mamy chyba rodziny i znajomych w służbie zdrowia.

Za to dowiedzieliśmy się, że w szpitalach zdrowym niemowlętom wpycha się do żołądka rurę, żeby odessać płyny płodowe, które wcześniej łykały. I że to podobno niezbędne, bo inaczej się udławią. Ejjj! Co my jakiś upośledzony gatunek jesteśmy? Zwierzęta sobie radzą bez rury, a tylko nas natura tak wypaczyła, że się dławimy zaraz po urodzeniu, jak się nas do odkurzacza nie podłączy? Zupełnie nam się to nie podoba i zamierzamy dowiedzieć się nieco więcej na ten temat od Dh Krysi (zaprzyjaźnionej Doktor z neonatologii - po polsku noworodków), i ewentualnie nie zgodzić.

Żeby dopełnić obrazu dnia pod wezwaniem Kangura zakupiliśmy onemu pierwszego Micha :D

Wybierał Tata. Misio wygląda tak:


A dziś większość dnia spędziliśmy ogarniając działkę (no dobra, ja większość czasu, wygrzewałam się na słonku, grillowałam żeberka i ziemniaki, robiłam sałatkę i pozyskiwałam surowiec na wino z mniszka - fotorelacja wkrótce), a efekty są (między innymi) takie:

"Od wonnych bzów, szalonych bzów wprost w głowie się kręci..." (Żeby nie było - tekst popełnił Ziemianin. Adam Ziemianin. Ja tylko cytuję. Nie zmieniając bzów na psy, jak niektórzy zwierzętofile. Pozdrowienia dla Ani T. ;D)
Pachną na cały Dom :)

To by (na razie) było na tyle :D
Pin It Now!