Usłyszałam kilka dni temu w jakiejś śniadaniówce o książce. Książka poruszała temat macierzyństwa i różne jego (nie)popularne i mało cukierkowe aspekty (za wysokie oczekiwania jakie sobie stawiamy same i z pomocą otoczenia, poczucie winy, w jakie się wpędzamy, nudę, umęczenie, etc., etc., etc...). Jednak największe emocje i święte nieomal oburzenie kobiet dyskutujących nad ową publikacją, wzbudziła wypowiedź autorki na temat miłości. Otóż miała ona czelność stwierdzić, że męża kocha bardziej niż dzieci (!!!).
Panie były zniesmaczone i zszokowane. Przecież nie wiadomo na ile jest partner, a dziecko jest na zawsze! Przecież dziecko kocha się bezwarunkowo, a partnera niekoniecznie! Hasła "egoistka", "wyrodna matka" i "potwór pozbawiony uczuć wyższych" nie padły tylko ze względu na wrodzoną delikatność recenzentek.
Cholera!
Może ja jakaś nienormalna jestem, albo mi się zmieni po urodzeniu, ale dla mnie to jakiś debilizm w czystej postaci.
Zdrowy człowiek w hierarchii wartości najpierw ustawia siebie, potem partnera, a potem dzieci. I nie jest to przejaw egoizmu. To logika w czystej postaci i układ, który najpewniej zagwarantuje, że każda z tych relacji przyniesie szczęście wszystkim zainteresowanym.
Jeżeli nie kocham siebie, nie akceptuję się w pełni, to jak mogę tym uczuciem obdarować kogokolwiek innego. Jak mogę chcieć dać komuś siebie, jeśli nie cenię tego kim jestem. Jak mogę być dla kogoś oparciem, jeśli nie jestem nim sama dla siebie? Człowiek, który nie pokocha siebie - nie pozwoli na to, by kochał go ktokolwiek inny i nie pokocha nikogo innego. Skąd miałby wiedzieć jak? I co to w ogóle znaczy?
Skoro kocham mojego mężczyznę najbardziej na świecie, skoro chcę z nim spędzić życie i mieć z nim dzieci, to jak kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji mogłabym pomyśleć, poczuć, że "kocham go mniej, niż...". Jak można wpaść na taki pomysł, skoro moja miłość do dziecka jest niejako skutkiem, następstwem, kontynuacją i dopełnieniem mojej bezgranicznej miłości do tego człowieka, wybranego duszą, ciałem i umysłem.
Żeby była jasność - nie byłam nigdy w sytuacji samotnej matki, czy innej kobiety, która ojca swojego dziecka nie kocha. ABSOLUTNIE nie twierdzę, że mniej kochają swoje dzieci.To chyba oczywiste. Nie wiem i nie mogę wiedzieć jakie są ich uczucia i jakimi drogami do nich dochodzą. Piszę wyłącznie o własnych. W takiej sytuacji i momencie życia w jakim jestem.
Jednak o tym, że brak miłości do siebie, złe relacje z partnerem nie wpływają pozytywnie na relacje z dzieckiem i jego rozwój, nie muszę przecież nikogo przekonywać. Więc skąd pomysł na "kochanie bardziej"???
Jak to w ogóle można zmierzyć, stopniować? Jak można kochać mniej? Dla mnie to układ zero-jedynkowy - kochasz albo nie kochasz. Jeśli kochasz - to całą sobą, jeśli nie kochasz - to wcale. Żadnych półśrodków! I jak można tu ustawiać jakieś priorytety? Pokłady miłości są niewyczerpane. Czemu dawać komuś "mniej", skoro dając wszystko ani sama nie stracę, ani nikomu nie muszę uczucia odbierać.
I jeszcze kilka argumentów dla cyników i tych mówiących, że mąż może być "na chwilę", a dziecko jest zawsze "na zawsze".
Jak dla kogo. Będąc z człowiekiem, którego kocham, nie mogłabym zakładać, że to "na chwilę". Jasne, że nikt i nic mi też nie zagwarantuje, że to "na zawsze", ale z takim podejściem w ogóle bym nie zaczynała.
A dzieci nigdy nie wychowuje się i nie kocha dla siebie. Dzieci mamy jakieś 18 lat. Potem mimo, że nadal są nasze odchodzą, są bytami całkowicie od nas niezależnymi. I DZIĘKI BOGU!
Partner jest tym, kto daje mi oprócz miłości wsparcie. Kto mnie podtrzyma w trudnej chwili. Komu mogę się wykrzyczeć i wypłakać i wylać wszystko co we mnie siedzi (wszystko z wzajemnością).
Dziecko nigdy nie podzieli ze mną takiej formy intymności. Dla dziecka to ja mam być wsparciem, ostoją i azylem. Ale nie odwrotnie. Wręcz zbrodnią byłoby tego chcieć, czy oczekiwać.
Zupełnie abstrakcyjnie kocham to istnienie, które we mnie dojrzewa. Ale męża pokochałam najpierw.
Przyszła Wyrodna Matka
P.S. Z góry uprzedzam, że raczej nie będę odpisywała na komentarze pod tą notką, bo wszystko co miałam do powiedzenia - napisałam. Ale chętnie poczytam.
P.S. 2 Wszystkiego najlepszego wszystkim mamom, zwłaszcza mojej :*
Pin It Now!
Przede wszystkim to co by nie mówić miłość do dzieci i miłość do własnego chłopa to są dwie różne bajki, których moim zdaniem nie da się porównać. Skoro nie da się porównać to jako można je stopniować między sobą.
OdpowiedzUsuńbrawo! mąż zdecydowanie na pierwszym miejscu, a miłość do dzieci nie jest mniejsza, ani większa tylko inna :) mąż numerem jeden! :)
OdpowiedzUsuńPo pierwsze - oglądamy ten sam program śniadaniowy (choć mnie on straaassznie wkurza, ale odcięli mi kablówkę :P)
OdpowiedzUsuńPo drugie: ja nie kocham ani faceta, ani dziecka bardziej. To dla mnie jak porównywanie jabłka i szczypiorku - zupełnie inne kategorie. Obydwoje kocham tak sam obłędnie i modlę się, abym nigdy nie musiała wybierać lub deklarować.
Aha, i zgadzam się w 100% z Tobą, że najpierw kocha się siebie - to podstawa zdrowego związku, zdrowego rodzicielstwa, partnerstwa - życia generalnie :)