wtorek, 24 maja 2011

Pod znakiem patelni

Minął mi Szczecin GameShow 2011.

Po pierwsze, bo obozowisko stanęło na totalnie pozbawionej cienia, piaszczystej patelni. Po drugie, bo pół pierwszego dnia smażyłam szczury. Na patelni.

Ale po kolei.

W łikend Huginns Hird robił za atrakcję imprezy dla fanów gier komputerowych. Ta akcja była moim rekonstrukcyjno-historycznym i archeologiczno-doświadczalnym debiutem.

Podeszłam do tematu swoim ulubionym sposobem, czyli "od kuchni" przede wszystkim.Przepisy (w tym te na szczury) sukcesywnie pojawiać się będą w Wiedźmieniu, w działach Wikingowie i Słowianie oraz Dzikie żarcie.

Eksperymenty kulinarne mojej produkcji uważam za udane. Zwłaszcza wiosenne szczury na słodko schodziły na pniu i cieszyły się uznaniem wśród rekostrukcyjnych jak i turystycznej stonki. :D
Nawet się nie domyślacie co tam wrzuciłam...

A oberwałeś kiedyś patelnią?


Niestety upał wykańczał wszystkich. Dzięki łaskawym niebiosom, to nie ja musiałam ładować się w trzynastokilowy druciany sweterek, kubrak z kołdry i blaszany kapelutek, po czym naparzać kawałkiem żelaznej sztaby :D. Przemek za to dzielnie i z poświęceniem (palec x 2, oko x 1) bronił honoru rodu. Troszkę tylko mną szarpnęło, jak obrywał w bok głowy (ustał na nogach, w turnieju był drugi :D), albo jak mi zniknął pod hałdą uzbrojonych i okutych Wikingów, usiłujących wyrwać mu miecz Jarla (takie wikińskie rugby ;) ). Uspokoiłam się dopiero, kiedy nad ich głowami zobaczyłam nogi obleczone w znajome spodnie (spokojnie, nogi nadal przytwierdzone do znajomego ciała, żywego choć lekko sponiewieranego). To chyba za brutalne obrazki dla moich ciążowych nerwów. Uff!

Ponieważ inteligentnie i przewidująco pierwszego dnia nie zabrałam ze sobą kremu do opalania, więc po sobocie spędzonej w pełnym słońcu wyglądałam jak dobrze sparzony rak. Tak się opalam cholera. Zawsze.

NIE, NIE PRZEMĘCZAŁAM SIĘ. Nawet jakbym chciała, to Przemek prędzej by mnie do słupa od namiotu przywiązał, niż pozwolił.

Ku swojemu (przyjemnemu, a jakże) zaskoczeniu okazało się, że mam całka sporą wiedzę na temat kuchni (zwłaszcza tej dziko-pierwotno-zielarskiej), która nie jest tak rozpowszechniona jak mi się uprzednio wydawało. Miło jest robić za eksperta w jakimś temacie :D

Wieczorem (choć nie tak późnym, jak byśmy sobie życzyli - wciąż było jasno - no ale impreza kończyła się o 20.00) wystawiliśmy z Inko montaż z kilku scen starych i nowszych, przyjęty niezmiernie entuzjastycznie i przez organizatorów ("Czemu ja wcześniej o Was nie słyszałem??? Dajcie mi swój namiar.") jak i przez publikę "cywilną" ("Można zrobić sobie z Wami zdjęcie?") i rekonstrukcyjną ("Widziałem już fireshow, ale czegoś takiego, to nie."). Oj, wiem, że się chwalę, ale to naprawdę było niesamowicie miłe, tym bardziej, że nie spodziewałam się takiego efektu za dnia i tak ciepłego przyjęcia. I ze swojej ekipy jestem więcej niż zadowolona. Naprawdę się postarali. Było przednio.






A w niedzielę od rana znowu robiliśmy za atrakcję turystyczną. Tym razem wzięłam się za swój główny fach, czyli runy. Żeby była jasność. Nie wiem, czy mają jakieś "okultystyczne" właściwości. Uważam, że tak runy, jak wiele systemów wróżebnych to po prostu zestaw uniwersalnych symboli pozwalających nam lepiej lub gorzej komunikować się z własną podświadomością. I w ten sposób traktuję "wróżenie". Ja tylko pokazuję ludziom symbole, a ich znaczenie sami w sobie odnajdują, uprzytamniając sobie coś, co już wiedzieli, tylko nie mieli do tej wiedzy dostępu.

Z innych inności: zostałam pierwszy raz zmacana po ciążowym brzuchu przez kogoś innego niż lekarz lub mąż. Z zaskoczenia! Dziwne uczucie. Nie wiem czy mi się podoba. Muszę zachować czujność (jak radzi Alastor Moody) ;).

Że jak na GameShow mało pisze o grach. Hmmm... No to pewnie dlatego, że w nie nie gram ;). Impreza wydała mi się być dość interesująca (pobawiliśmy się w gry sterowane całym ciałem, Przemko przypomniał sobie gierki z lat dziecinnych), ale z frekwencją już gorzej. Mimo to jesteśmy zadowoleni, bo zaopatrzyliśmy się w planszówkę "Wsiąść do pociągu", która od dawna za nami chodziła i tupała (Przemek zdążył mnie już dwa razy ograć, więc chodzi i zaciesza, Drań!).

Od strony rekonstrukcyjno-hirdowej: impreza udana w 100 procentach. Świetni ludzie, przednia atmosfera - było cudownie. Na koniec miła niespodziewanka - rada Rodu postanowiła wyzwalać niewolnych (w tym moją skromną osobę). Wyzwolona mogę czuć się od razu, a obrzęd będzie miał miejsce na Wolinie, po wyprawieniu przez wyzwoleńców uczty. Ha! To jet to co tygrysy lubią najbardziej :D

Do domu wróciliśmy akurat, kiedy naprawdę solidnie zaczęło lać, akurat w sam raz na czas, żeby paść na twarz i zasnąć.

A potem był PONIEDZIAŁEK!
Ale to już zupełnie inna historia... :)
Pin It Now!

1 komentarz: