piątek, 30 września 2011

Dziecko Syna Jana, klub, abstrakcja i chlupot

Przedwczoraj...

Przyszła paczka. Nie wiedziałam co to i skąd, ale nie tykała, więc otworzyłam...






Dzięki (przez?) tym wszystkim materiałom testowym i innym promocjom Aurora, która miała być dzieckiem niskoschemizowanym ma już całkiem pokaźny zestaw kosmetyków, z których połowy nie mieliśmy zamiaru w ogóle używać.

Co do Jonson's Baby - przetestujemy płyn do mycia (przedstawicielka firmy w szkole rodzenia dobrze się spisała ;) ). Chusteczki też mi się podobają póki co, bo nie dodają do nich perfum. Może i im przez to spada liczba klientów, ale IMHO perfumy w dziecięcych kosmetykach to jakaś pomyłka. Krem na odparzenia zawiera parabeny niestety, ale po lekturze "Dzieciowo mi" przestałam się tym specjalnie przejmować. Zwłaszcza, że krem (ten lub inny) zamierzamy stosować jedynie w razie konieczności (odparzeń), a nie profilaktycznie.

Z resztą - bez przesady! Ja wiem, że chemia i sztuczne składniki, że błe i fuj, ale: na stosowanie wyłącznie produktów eko-bio-organic nas nie stać, w pielęgnację jedynie wodą i mlekiem ludzkim jakoś do końca nie wierzę, a te kosmetyki są przebadane i przetestowane. Jak się w nich nie marynuje dziecka (lub siebie) non stop i bez sensu, to nie zrobią krzywdy, a uczulić można się i na bio-rumianek, czy organiczną sałatę.

Nasz stan wyprawkowania sukcesywnie się powiększa. W związku z powyższym Tata uprzątnął komodę celem upakowania rzeczy okołoAurorowych. Na razie się mieszczą.

Tego samego dnia, kilka godzin później...

Udałam się na Deptak Bogusława, na spotkanie Klubu Mam "Gazety Wyborczej". Miło, kameralnie, komfortowo (jako widocznie i najbardziej ciężarna musiałam się opędzać od propozycji picia, jedzenia, podnóżka... ;) ). Do tego profesjonalnie, merytorycznie, praktycznie, bez zadęcia. Zabawna prowadząca, co chwilę odwołująca się do niemieckich lekarzy i szpitali (ale bynajmniej nie w tonie przesadnej euforii, czy zachwytu), trójka ekspertów, w tym mój wężo-gin.

Temat jakże (uwaga - ironia) miły i uroczy: nacinanie krocza, pielęgnacja i dochodzenie do sprawności (w tym seksualnej) po połogu. Nie powiem, część moich lęków została rozwiana :) Chociaż, czy zdajecie sobie sprawę, że do zakończenia laktacji kobieta jest praktycznie hormonalnie w stanie okołomenopauzalnym?  Radosność i szczęśliwość : /

Najbardziej mnie rozbawiało, że kiedy Pani Ekspert reprezentująca położnictwo (pracę na porodówce zakończyła kilka lat temu) zaczynała popadać w przesadny entuzjazm przy opisywaniu standardów okołoporodowych w szczecińskich szpitalach i stopnia wyszkolenia położnych - zanim zdążyłam się dobrze nakręcić i odezwać mój prowadzący łagodnie, acz stanowczo przywracał ją do równowagi :D:D:D. (Co nie znaczy, że jest źle, ale nie idealnie i tyle.)

Jako córkę położnej ucieszył mnie też fakt, że wszyscy eksperci, chórem nieomal stwierdzali, że najbardziej zadowolone pacjentki i najlepsze porody są tam, gdzie położnym pozwala się na samodzielność i nie ogranicza odgórną siatką procedur i nakazów. Ha!

Z rzeczy innych i dni kolejnych...

Okazało się, że moja dawna znajoma (doradca laktacyjny z resztą) szkoli się odnośnie poradnictwa chustowego i zgodziła się zorganizować dla nas miniwarsztaty :D:D:D Hurrraaa!!! (Romashka tu, tu i tu linki z kurtkami pour toi).

Aurora jest dla mnie (po konsultacjach wiem, że i dla Nas :) ) - abstrakcją. Tak, widzieliśmy Ją. Tak czujemy Jej ruchy, wiemy, że jest, gadamy do Niej, organizujemy Jej przestrzeń życiową. Ale to jest tak nierealne, takie kosmiczne jakieś. Zupełnie niesamowite. Został miesiąc i dni pięć :)

Mam sześć kilo na plusie. Biorąc pod uwagę, że conajmniej 2200 to Młoda, a dalsze dwa conajmniej to macica z płynami - nie jest źle. Za to w obwodzie 121. Patrząc w lustro z przodu, dochodzę do wniosku, że całkiem, całkiem. Patrząc z profilu - żem wielka i obła. Jakiś czas temu pewna sklepikarka zapytała mnie, czy to bliźniaki. Załamałam się. Znajoma patrząc zza biurka (en face) stwierdziła, że nie widać, że jestem w ciąży. Dziś fryzjerka zapytała "To Pani już urodziła???". I bądź tu mądry :D:D:D

Mimo, że pogoda letnia, przestawiam się z wolna na tryb jesienny. Powidła ze śliwek, kompot z gruszek, falafle w sosie kurkowym, takie tam. Ciekawe, czy zdążę w tym roku zaliczyć znicze na cmentarzu :)

Dopisek, którego miało nie być: Chlupoczą we mnie hormony. Podczas pisania tej notki laptop dwa razy zeżarł mi prawie gotowy tekst. Nienawidzę tego dziadostwa. Najpierw chciałam go za okno, potem się pobeczałam jak owca i zadzwoniłam do Wikinga (biedny żuczek), żeby poinformować go o mojej nienawiści do tego sprzętu i obrazie na wszechświat. Co znaczy, że na przemian buczałam, smarkałam i warczałam w słuchawkę. Zniósł mężnie. Nie rozłączył się! Pocieszał i uspokajał. Tekst (po raz trzeci) piszę na stacjonarce. On jest święty, a ja musiałam taka być w poprzednim wcieleniu (albo on w swoim poprzednim mocno przeskrobał). !!!

Chlipałam też na widok obrączki na dłoni Fiony oraz córki Cyklopa w Shreku (leciał dziś - obejrzeliśmy, jako materiał edukacyjny). Hormony jak cholera.
Pin It Now!

czwartek, 29 września 2011

Refleksje nad telewizją śniadaniową

Z przyczyn remontowych nie mamy od jakiegoś czasu podłączonego telewizora (Nad czym szczególnie nie ubolewamy. W zasadzie to wcale nie ubolewamy.) Jednak będąc u Babci skorzystałam z okazji zajrzenia w magiczne okienko. Akurat leciała śniadaniówka, a w niej kilka pań i jeden pan (psycholog) debatowali, co wolno a czego nie wolno mężatkom. Mniejsza o całość dyskusji, ale jednym z maglowanych wątków było to, czy mężowi/partnerowi należy się pokazywać w wałkach/kapciach/kaloszach/bez makijażu, czy też nie (w obawie przed destrukcyjnym wpływem takiego szoku estetycznego na związek).

Za czasów randkowych i wczesno-nieformalno-związkowych nawet do łóżka chodziłam w makijażu. Z czasem zdarzało mi się zapomnieć, albo być zbyt zmęczoną (ze wzrostem zaufania odpada potrzeba przywdziewania barw wojennych, opuszcza się gardę, rezygnuje z zasłon dymnych).

A teraz jedną z najpiękniejszych codziennych cudowności, jakie mi się przydarzają jest, kiedy budzę się zapuchnięta, rozczochrana, ćwierćprzytomna (ostatnio też w ciąży ;)), a mój Mąż patrzy na mnie i mówi "Jesteś piękna."

Acha, i to nie jest sarkazm!
Pin It Now!

środa, 28 września 2011

Zakupy, wyciąganie kasy i sprawy okołomamowe

Wczorajsze zajęcia w szkole rodzenia to klasyczny przykład ,jak wyciągać kasę z naiwnych przyszłych rodziców, zaprawdę. Najciekawszym fragmentem była prezentacja przedstawicielki Dziecka-Syna-Jana (Jonson's Baby). Głównie za sprawą jej osobowości i umiejętności interpersonalnych, bo treść, choć nienachalna, była jednak klasycznie promocyjna.

Za to wykład (si! w dodatku w dużej mierze czytany z wyświetlacza) nt. połogu i antykoncepcji po ciąży - to jakaś żenada! Pakiet informacji jako żywo przypominał ten serwowany na naukach przedmałżeńskich (nie, żeby indoktrynacja, ale szczegółowe informacje, jak prowadzić kalendarzyk nie były tym, czego oczekiwałam i o czym marzyłam). W ramach ćwiczeń praktycznych pokazano nam jak wstawać z łóżka po nacięciu krocza. No dobra, i parę ćwiczeń przeciwzakrzepowych i kegla. To akurat OK. Ogólnie pakiet, który bez wysiłku zgarnie się w necie.

Nie poszłabym więcej, ale następne zajęcia są z położną, którą już znam i jest kompetentna, zaangażowana i fajna. Więc raz jeszcze dam się naciągnąć.

Dziś natomiast wybieram się do "Gazetowego" Klubu Mam, zwłaszcza, że tym razem prowadzi go mój-ulubiony-okazjonalnie-prowadzący-wężo-gin.

Z frontu kompletowania wyposażenia okołodzieciowego i okołorodzicowego:
Masakra! Nie ma staników w moim obecnym rozmiarze. Fizycznie. Odkryłam jeden nowy sklep (MamaDama), a w nim pięć modeli na moje ciążowo-karmnikowe gabaryty (firmom Anita i Bravado dziękuję z tego miejsca za inteligencję). Zobaczymy jak będzie z jakością, żadnej z tych firm dotąd nie testowałam. Martwi mnie to, że cena za sztukę nie spada poniżej 159pln (większość oscyluje w okolicach 200), a cholera, na rok używania, to kilka by się jednak przydało.

Szukam też kurtek nachustowych. I znajduję! I to ile! I ładnych, funkcjonalnych, i w ogóle! Tylko, którą wybrać??? Zwłaszcza, że nie można przymierzyć, czego szczególnie nie trawię w zakupach internetowych. Ja muszę mieć kontakt fizyczny z produktem, przed kupieniem! (Tak, wiem, kobiecie to nigdy nie dogodzisz - nie ma czegoś - źle, jest wybór - też niedobrze ;) ). Elastyczna chusta czeka sobie na Aurorę, za to rozejrzeć się musimy za tkanymi. Wybór też olbrzymi, ale chcielibyśmy najpierw pójść na jakieś sensowne warsztaty i żeby nam specjalista jaki doradził to i owo. O szczecińskim "Klubie Kangura" nawet mi nie mówcie. Byłam, nie wrócę. Nic szczególnie ciekawego nie zobaczyłam i nie usłyszałam. Jak ktoś szuka grupy wsparcia dla mam, to ok, jak szukałam kogoś, kto się zna na chustowaniu i lipa.

Może w ramach zwiadu zakupowego wybierzemy się dzisiaj na penetrację Kaskady? Ciekawe, czy mają jakieś sklepy okołodzieciowe?
Pin It Now!

poniedziałek, 26 września 2011

Śpiewanie przez okno

Miało być o teoriach wychowania, o zmęczeniu ciążowym (miłym, bo mówiącym, że to już niedługo). Miało być o zapachu śliwkowych powideł z cynamonem i orzechach. O Mężu, który spuszczony z oka na pięć minut, (na antybiotyku) zaczyna przestawiać meble...

Nie będzie.

Nie będzie, bo zupełnie niespodzianie zalała, ogarnęła i pochłonęła mnie fala liryki. Przez ot drobiazg.

Ogarniałam trochę Domostwo. Za oknem warczał plac budowy. I na tle tego warkotu ktoś zaśpiewał. Kiepsko śpiewał. Fałszował. Miał paskudny, zachrypnięty głos i interpretację wokalisty disco polo. Ale co śpiewał!

Śpiewał piosenkę Stachury. W wersji "Starego Dobrego Małżeństwa". .

Posiedziałam. Pomyślałam. Otworzyłam okno i dośpiewałam mu drugą zwrotkę :)

Już do końca ogarniania śpiewałam. Tęsknię za ludźmi, którzy śpiewają te same piosenki. Za wspólnym śpiewem.

A teraz siedzę i słucham przeszłości :) To miłe słuchanie. I przekładam ją na przyszłość.

Acha, jak wychodziliśmy z Przemkiem do biblioteki, jakiś budowlaniec intensywnie przypatrywał mi się z dachu.
Wniosek 1: Myślicie, że budowlańcy na dachach śpiewają poezję?
Wniosek 2: Trzeba przestać spacerować nago po domu!!!
Pin It Now!

czwartek, 22 września 2011

Na wyżynie z wiatrakiem i prezenty

Jako, że permanentne roboty budowlane za oknem (a konkretnie ich odgłosy) nie są miłe uszom Przemka - zamknęliśmy okno na głucho i odpaliliśmy wiatrak. Wentylator znaczy. Okno rozszczelnimy nocą.

Nadal bytujemy pod sufitem. Z zapasami owoców, lemoniady (własnej roboty) i baterią leków Wikinga, do której dołączył mój skromny magnez z witaminą B.

Bo za namową Macierzy skonsultowałam się dziś z gin nr 4. Konkretnie gin-poł. z por. pat. ciąż. (ginekolog-położnik z poradni poatologii ciąży).

Pani gin stwierdziła, że albo mi na ćwiczeniach popracowało spojenie (łonowe) i może tak poboleć kilka tygodni (i nic się z tym zrobić nie da), albo spojenie szykuje się do porodu, reszta jak wyżej, albo to niedobór magnezu, albo spięta macica (w żadnym wypadku nic groźnego).

W związku z powyższym zapisała mi końską dawkę magnezu, a jak nie podziała, to rozkurczowe cóś dla macicy. Jak po jednym, ani drugim nie minie - znaczy, że kość i trzeba cierpieć. Howgh!

Dziś paczkonosz dostarczył nagrodę (sponsorowaną przez JUFFU) za zwycięstwo w konkursie na blog sierpnia :D. Wzorek trochę nie w moim stylu, ale lepszy błękit niż róż. Za to ma fajną matkę do przewijania, termoizolację na flaszkę, której nie planuję używać (bo nie planuję używać flaszki) i mnóstwo poręcznych kieszeni.

 
A to wczorajsza paczka od Huggies. W środku wyprawka dla noworodka: paczka pieluch z wycięciem na kikutka, chusteczki nawilżane i czapeczka-plemniczka (taka z dzyndzlem na supełek na końcu). Co do jakości - wypowiem się w listopadzie, na razie zauroczył mnie kartonik w kaczuchy, ukryty pod Huggiesową okładzinką. Kartonik rulllezzz ;)




Za sprawą bonusów, prezentów i materiałów testowych młoda, co miała mieć góra dwie czapki lekkie (bo nie zamierzamy jej niepotrzebnie czaszki zapacać) ma ich już 5!!! Ha!
Pin It Now!

środa, 21 września 2011

Upierdliwości, czyli notka, jakiej jeszcze nie było

Wiking leży chorutki. Mnie boli brzuch. Upierdliwie boli. Po za tym nie pamiętam już jak to jest mieć pusty pęcherz. Bo mój się napełnia już podczas spuszczania wody.

Mimo, że podwórko dalej mam plac budowy, na który zdecydowanie wezwiemy policję, jak jeszcze raz będą tam budowlańcy jakieś machiny oblężnicze po nocy odpalać, to dziura pod oknem jak była tak i jest.
W mieszkaniu remont w toku, a właściwie w przerwie.

Nienawidzę pisania na laptopie, a z przyczyn remontowych do stacjonarnego nie sięga internet.

Nadal mam wybity kciuk. W zlewie spiętrza się spiętrzenie.

Wiking podkradł mi książkę, którą właśnie czytam.

Nie ma mi kto zrobić zakupów, a przedzieranie się przez wykopy oblężnicze, w jakie zmienili al. Niepodległości, z brzuchem (bolącym) i siatkami jest zaiste sportem ekstremalnym.

Łydki mnie swędzą, bo pogryzły mnie komary.

I opuściliśmy jedno spotkanie w szkole rodzenia.

*(^(&^%$#$#@%^%^)(*()*%$^%$@#$!@$%$**((($%%$@#@!^&*!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Ze spraw nieupierdliwych:
  • Przemek jest Najcudowniejszym Mężem na  Świecie nawet w stanie permanentnej chorości.
  • Ora stoi na głowie (pływa? leży? wisi???). A ja w ciąży schudłam (!!!) kilogram. Tzn. zrzuciłam na wadze, bo w obwodzie jedynie przybieram.
  • Czytam "Twoje kompetentne dziecko" i "Bobas lubi wybór" - zrecenzuję jak skończę.
  • Przyszła paczka od Haggis (odebrana z poczty za pomocą Macierzy). Opiszę, jak zstąpię w niziny i obfotografuję.
  • Popadłam w owocoholizm. Truskawki, śliwki, nektarynki, banany, arbuz, cytryny (w płynie), winogrona i pomarańcze, wszystko w ciągu jednego dnia? Czemu nie?
Pin It Now!

wtorek, 20 września 2011

Warsztaty zakończone do góry nogami i nne wieści z placu boju

Wróciliśmy (z pięknym polskim akcentem, na trzecią sylabę od końca).

Powiem Wam co lubię. Lubię swobodny przepływ energii międzyludzkiej. Lubię angielsko-niemiecko-polsko-rosyjski mix językowy. Lubię poczucie wspólnoty, płynącej z tej samej pasji, entuzjazmu, głodu wrażeń i emocji. Lubię atmosferę wzajemnej sympatii, pozbawionej typowo polsko-piekiełkowego podgryzania. Lubię zdrową rywalizację, w wyniku której pokonany ściska zwycięzcę ciesząc się jego radością. Lubię obłęd, który powoduje, że niemieckiego kota "kiciam" po rosyjsku (dla zabawy), a do niemieckiego psa gadam po angielsku (bo mi się pomyliło). Lubię nawet chrzanionego koguta (jego nowa ksywa: "Rosół"), piejącego co pięć minut od czwartej do siódmej rano. Lubię Chi Quonga i akupresurę (na własnej skórze przekonałam się, że działa i to nie żadna ściema, placebo i czary-mary - możecie wierzyć mojej sceptycznej naturze). Uwielbiam, kiedy moja praca jest doceniana (szkoda, że bardziej przez dalszych niż bliższych geograficznie,ale jak się bliższych rozpuści, to się ma ;) ).

Cholera, no było cudnie :)

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie napisała, czego nie lubię.

Nie lubię przyzwolenia na kopcenie gdzie bądź, nie lubię nie móc pogadać z ludźmi, bo akurat połowa ma pety w zębach. Nie lubię wybitych kciuków. Nie lubię zakwasów po chi quongu zwłaszcza w połączeniu z podejrzanie bolącym brzuchem. Nie lubię jak Mężowi zapala się twarz i nie lubię jak Wiking choruje. Nie lubię, jak wciska mi się kit dla sponsorów, kiedy szczerość wystarczyłaby w stu procentach.

Ale, cholera było cudnie.

Było cudnie, bo - ludzie. Było pięknie.

Paweł i mina będąca kwintesencją tych warsztatów.


Conga

Panorama Penzlin w tle

Theresia - nasza tłumaczka

Zwracam uwagę na resztki płomienia nad kominem :D II miejsce w zawodach ziania :D

Ciekawe galotki, czyż nie?

Kaszydło - no comments.

Ostrzał wzajemny

Jak dla mnie najbardziej niesamowita postać warsztatów - Marie. Wulkan dobrej energii, zwierze sceniczne, cudowna kobieta. Thank you Marie. For everything.

Coś jej wpadło w oko ;)



Rosół


Praca ze sprzętem i polarowy, nabrzuszny wytłumiacz hałasu.




Z innych wieści z placu boju:
  • Miała być żyrafa po Tatusiu, będzie raczej  kulka po Mamusi. Duża głowa, krótkie łapki. Za to waga w 32 tygodniu: 2 190! Młoda opanuj się przed 4 000, bo mnie pokroją!
  • W związku z bólem brzucha napadłam gina, co skończyło się diagnozą: "Nic poważnego, rozwarcie na 1, polegiwać z nogami do góry. I już proszę nie szaleć". No to mam fikać nogami w górze, czy nie szaleć???
  • W związku z pluciem Przemko wylądował na tygodniowym zwolnieniu chorobowym. Oboje wprowadziliśmy się na stałe na antresolę i w doliny schodzimy jedynie w przypadku wyższej konieczności.
  • W związku z czym z kolei laptop otrzymał tymczasową dyspensę na przebywanie tamuj. Właśnie na nim piszę.
  • Wygraliśmy konkurs na blog sierpnia na przedPORODEM.pl :D:D:D Bardzo nam miło.
  • Dziecko Syna Jana (Jonson's Baby) zaproponowało mi udział w swojej Akademii dla blogerek. Naturalnie nie odmówiłam.
P.S. I jeszcze kilka:




    Pin It Now!

    środa, 14 września 2011

    Do zobaczenia :)

    Wyruszam.
    Do Niemiec.
    Konkretnie Blankenhof. Na warsztaty ogniowe :D


    Jak nie umrę do piątku z tęsknoty za Wikingiem (Przemek dojeżdża w piątek), to wrócę i napiszę jak było. A pewnie będzie ciekawie, zwłaszcza, że znad Norwegii nadciąga podobno sztorm zwiewający ciężarówki z drogi.


    Trzymajcie kciuki.
    Pin It Now!

    wtorek, 13 września 2011

    Wśród lwic i tygrysów

    Ostatnie dni upłynęły mi na sprawach okołozdrowotnych. Dokładnie w układzie ginekolog-okulista. Niby nic, ale poczułam się niczym koneser doznań ekstremalnych i łowca zagrożeń. I to bynajmniej nie ze względu na opłakany skądinąd stan naszej służby zdrowia (szczere pozdrowienia, dla wszystkich znajomych położnych, lekarzy i pielęgniarek - oni sami najlepiej wiedzą w jakich warunkach pracują).

    Otóż:
    Wczoraj wybrałam się na kolejną wizytę kontrolną do (o dziwo!) mojego ulubionego gina-od-węży. Jako, że fakt iż Szczecin przypomina obecnie jedno wielkie kretowisko, ewentualnie rozdeptany mrówczy kopiec, owocuje wielością korków - na miejsce dotarłam "na styk". W poczekalni powitała mnie kolejka wypełniająca cały hol. Ooooooooooooooo nie! Stwierdziłam w duchu.

    Generalnie nie nadużywam raczej brzucha w celach kolejkowych. Ciążę znoszę (odpukać w niemalowane, przez lewe ramię, tfu, tfu!) nieprzyzwoicie wspaniale, więc nie odczuwałam jak dotąd takiej przemożnej potrzeby.

    Ale jednakowoż przeszło dwa kilo dziecia rozpychającego się między pęcherzem a płucami nie wpływa specjalnie pozytywnie na chęć sterczenia w kolejce przez pół godziny.

    Avanti - zakrzyknęłam więc w duchu, po czym ominęłam kolejkę i podeszłam do pierwszego okienka, które się zwolniło. Za plecami usłyszałam powarkiwanie tygrysa (takiego z przerzedzoną już sierścią, ale wyjątkowo wściekłego). Postanowiłam jednak mieć to w głębokim poważaniu.

    Po załatwieniu spraw około-rejestracyjnych udałam się pod gabinet. Z reguły rezyduje tam 4-5 babeczek. Tym razem tłum szczelnie wypełniał pomieszczenie (potem okazało się, że ina pani gin poszła na urlop i na wężologa spadło obsługiwanie jej pacjentek).

    Przywitałam się grzecznie, wyszłam na środek i zapytałam (a kto mnie zna wie, że raczej nie mam jakiegoś mało słyszalnego głosu, jeśli mi na tym nie zależy) czy któraś z Pań jest zarejestrowana do doktora Iksińskiego przed 11.45 (moja godzina).
    - Cisza...
    - No to ja wchodzę.

    Z kątka odzywa się nieśmiały głos, że chyba po drugiej stronie korytarza ktoś jest. Stwierdziłam, że skoro się nie odzywa, to najwidoczniej nie chce wchodzić.
    - Może nie słyszały.

    Noż kurde, to chyba mają watę w uszach, ale cóż, każdy ma prawo do niedosłuchu. Przeszłam te pięć kroków i ponowiłam swoje pytanie. Reakcja jak wcześniej. Po czym, też z jakiegoś zakamarka:

    - Ale tu i tak po nazwisku wywołują.

    Dobra moja! Nie będzie trzeba się użerać.
    Siadłam grzecznie na ławeczce, wyjęłam książeczkę (morderstwo, przez wbicie w kark nożyka do odcisków, czyż nie piękna historia?), zdążyłam nawet otworzyć i przeczytać jedną linijkę, kiedy otworzyły się drzwi gabinetu, wyszła Pacjentka, a za nią Pielęgniarka wywołując panią Kowalską (której nie było) a potem mnie :D:D:D

    Gdybyście widzieli te pełne nienawiści i żądzy mordu spojrzenia! :D:D:D Jakbym weszła do klatki wygłodzonych wilczyc co najmniej. Uchachana wewnętrznie do dzikiej nieprzytomności poszłam na badania.


    Dziś rano natomiast zerwawszy się radośnie o piątej rano udałam się do mojej przychodni w celu zarejestrowania się do okulistki.

    Kolejka na jakieś 20 osób. Średnia wieku - 70. Poważnie, po za mną nie było nikogo w wieku przedemerytalnym.

    Omijam. Docieram do okienka. Informuję Pana-Na-Czele, że go przeproszę, a on (naprawdę!) przepuszcza mnie z uśmiechem. Jednak uśmiech ogranicza się jedynie do jego twarzy. Kolejny Pan stwierdza, że "co to będzie, jak wszyscy tak będą chcieli bez kolejki się pchać" i że "on też chce bez kolejki" (cały tłumek gorliwie mu przytakuje i promieniuje chęcią linczu). "Wie Pan, jak będzie Pan w ciąży, to zapraszam." Odpowiadam ze słodko-jadowitym uśmiechem. Powszechne oburzenie i mru-mru-mru w kolejce. Czuję nadchodzącą śmierć w pazurach tygrysów ze sztucznymi szczękami. Ratuje mnie rejestratorka, której podaję kartę ciąży. Uff!

    Raz jeszcze udało się przeżyć!

    Wracam tam za jakąś godzinę. Jak myślicie, brać ze sobą topór i maczetę? Nie wiem, kurcze, mogą nie wystarczyć.

    Jak pisał Gałczyński: "Niech żyje brzuch!"
    Pin It Now!

    piątek, 9 września 2011

    Uśmiech Giocondy

     


    Pierwszy uśmiech naszego dziecka dane nam było zobaczyć jeszcze przed Jej narodzeniem.
    Ja widziałam "na żywo" na monitorze USG, Przemek obejrzał kilka godzin później, z płytki (wszystko przez bezczelny nalot Prezesa vel Szefa Wszystkich Szefów na firmę).

    Najpierw zakrywała twarz rączkami, dopiero po dobrych paru chwilach, jak Pani Doktor nią z lekka zabełtała - uśmiechnęła się jak Mona Lisa i odsłoniła buzię. Żeby po kilku sekundach ponownie zabrać się za łapczywe pożeranie własnych paluszków.

    To nie jest uczucie, które da się wiarygodnie opisać...

    Bo jak?

    Moje Dziecko się do mnie uśmiechnęło.

    Dziś po raz pierwszy nasza Córka się do Nas uśmiechnęła.

    :)
    Pin It Now!

    środa, 7 września 2011

    Mokrość, dziura, zakupy i nauki



    Uwielbiam deszcz. Taki z prawdziwego zdarzenia. Uwielbiam budzić się słuchając szumu i stuku kropel. Zwłaszcza, jeśli można (z trudem ;) ) przewrócić się na bok i wtulić w Wikinga.
    Deszcz jest intymny, zmysłowy. Zawęża czasoprzestrzeń do "tu i teraz". Krople spływające po twarzy, szum i szmer koncentrują na odczuciach płynących z ciała. Kierunkują uwagę do wewnątrz.

    W pełni rozumiem dzieciaki wskakujące obunóż w kałuże, nastawiające rozdziawione buzie pod spadające krople i ogólnie w pogardzie mające parasole. :D



    Myślałam, że dziś nastąpi finał dziurowej podwórko-noweli. Niestety przeliczyłam się.
    A było tak:

    Jakieś 2 miesiące temu...
    Kruszący się od wieków beton wokół studzienki ściekowej na środku podwórka (stanowiącego jednocześnie dojazd do garaży) poddał się ostatecznie i zapadł. Powstała dziura groziła połamaniem po ciemku nóg lub poważnym uszkodzeniem samochodu, który miałby pecha w nią wjechać. Przezorny (a także dzierżawiący na podwórku garaż) sąsiad zakrył tymczasowo dziurę dechą, oznakował tyczką i zawiadomił administratora. Zawiadomiliśmy i My. Zawiadamiali inni użytkownicy garaży.

    Przez miesiąc z hakiem martwa cisza.
    Dziura się rozrastała i cuchnęła kanalizacją...

    Jakieś 2-3 tygodnie temu...

    Przyjechał Pan. Lat około 150. Pochodził, popatrzył, wyjął parę kawałków gruzu z dziury i ciepnął pod piwniczne okienko, niemal uszkadzając przy tym szybę i ścianę, po czym zaczął przy użyciu wyrazów nieparlamentarnych objaśniać wszechświatowi gdzie on to ma, że to powinno być zasypane i zabetonowane (pod płytą ukazała się pusta przestrzeń jakoś metr na dwa) i że on to p&^%$przy. Następnie pojechał.

    Cztery dni później...
    Przyjechały dwa młotki. Jeden w roboczym kombinezonie, drugi na długim drewnianym trzonku. Spory. Dwunożny zaczął za pomocą jednoręcznego dyskusyjnie intensywny (intensywność ślimak minus 100) proces demontażu resztek płyty (gruz z pasją rzucał pod tę samą nieszczęsną ścianę, dziwię się, że nie mamy dodatkowych drzwi z pokoju na podwórko). Dziura przybrała rozmiary jakoś 2/1,5 metra i została ogrodzona taśmą w barwach samoobrony. Młotki odjechały.

    Dwa dni później...
    Przyjechała pomarańczowa furgonetka ze znanym już 150latkiem i jeszcze dwoma osobnikami płci prawdopodobnie męskiej. Dziadek chodził i narzekał na wszechświat, pozostałe osobniki na zmianę pokopały trochę, poodpoczywały, coś przekąsiły i tak od 11 do 13. Potem pojechały. Dziura zyskała głębię i mocniejszy odór (okazało się, że rura kanalizacyjna jest w stanie opłakanym). Obok sterty gruzu, pod ścianą,  wyrosła sterta czegoś, co z litości określę jako piach.

    Kilka dni później (przestałam liczyć)...
    Kiedy wróciłam po południu do domu dziura miała już głębokość półtora metra, a na dnie był z jednej strony koniec rury, z drugiej początek następnej, a na środku bajorko ze ścieków. Zaczęłam zastanawiać się nad wezwaniem sanepidu.

    Pięć dni później...
    Młot pneumatyczny, narzekania na wszechświat, sterta gruzu i piachu się powiększa, za to rura cała, nowa, z zamontowaną studzienką. Przestało cuchnąć.

    Trzy dni później...
    Piach i gruz wylądowały w dziurze.

    Dziś:


    Przyjechały pomarańczki, podłubały, pojechały. Może wrócą...

    Kontynuujemy zakupy wyprawkowe. (wszystko tutaj), dostaliśmy kolejną bonusową czapeczkę, a od przyszłej Babci - pierwsze śpiochacze :D.

    Na wczorajszych zajęciach w szkole rodzenia był ze mną Przemek. Miał pecha biedactwo, bo takiego nudziarstwa jeszcze tam nikt nie odstawił. Nawet komórki macierzyste bardziej mnie wciągnęły.
    Temat brzmiał "pielęgnacja niemowlęcia", więc myślałam, że jakieś zajęcia praktyczne, jakieś nowe, przydatne informacje. Nic z tych rzeczy. Informacje, które nie tylko można (nie szukając wcale) znaleźć w Necie, ale takie, które jako podwójna starsza siostra miałam poprostu wdrukowane, jako oczywiste oczywistości. Wykładane językiem dla pięciolatków. Oczy nam się same zamykały.
    Potem pojawił się Pan, który miał mówić o wózkach, łóżeczkach i materacykach. Jako, że prowadzi sklep z takowymi, a my zakupu dwóch pierwszych nie planujemy, a trzeci już wiemy jaki chcemy - zmyliśmy się i tyle.
    Zwłaszcza, że mieliśmy w planie urodziny mojego Brata. Na następnych zajęciach będziemy podobno kąpać lalki, więc pójdziemy, bo tak, to już zaczynałam się zastanawiać.

    A o Bracie to inna historia. Wiecie w ogóle, że mam Brata? Mam Brata :D. Fajny ten mój Brat. Całkiem przystojny muszę przyznać, mocno inteligentny, z poczuciem humoru zawodowego komika. I ma fantastyczną dziewczynę. Tylko gupek nie wierzy w siebie, a na miejscu Alutka, to bym go raz w tygodniu profilaktycznie wałkiem traktowała. 100 lat Brat! :D

    Z innych inności:
    • Aurora ma już prawie dwa kilo, a mój brzuch: 121cm w stanie wolnym, nieskrępowanym. Co gorsza biust wkracza w nowy rozmiar miseczkowy!!! Ratunkuuuuuuuuu! Mam też macicę, jak się dowiedziałam ostatnio, 500 razy większą niż zwykle. Nikt mi nie powie, że to jet normalne! Po za lekarzami, źródłami medycznymi, literaturą, prasą i wszystkimi matkami tego świata. Ale kto by im wierzył?
    • Po długiej tułaczce przyjechał fotelik D:D:D. Misiu testował - efekt w wyprawce.
    • Jako, że kochana skodzina w końcu definitywnie odmówiła współpracy kilka dni temu nabyliśmy nowy wehikuł :D Tzn. nie taki nowy, ale nowszy ;) 
    • Kaszydło poszło do gimnazjum i póki co jest zadowolone (!!!) :D
    Pin It Now!

    poniedziałek, 5 września 2011

    Akademia i (roz)czarowywanie propagandy

    Korzystając wczoraj z faktu, że Małżonek z Panem Stasiem podłączali kaloryfery do sieci, wraz ze Świekrą i Kaszydłem wybrałyśmy się na wycieczkę do Akademii Zdrowego Rozwoju Pampers.

    Lokalizacja namiotu na "Psiej Polanie" na Jasnych Błoniach miała plusy i minusy - z jednej strony zacisznie, zielono i do placów zabaw blisko. Z drugiej - ryzyko wejścia na minę, lub wpadnięcia w psie wykopki (w jednym z nich Mama o mało nie skręciła kostki).



    Przestrzeń przednamiotna zorganizowana przyjaźnie - "jedyny w Mieście strzeżony, darmowy parking" ;), kilka atrakcji umilających czas oczekującym z rodzicami maluchom (co 10 minut wpuszczano 15osobowe grupy, na szczęście na początku Pan Konferansjer zaprosił ciężarówki z rodzinami na początek kolejki :D:D:D), ławeczek trochę mało, ale się załapałyśmy, a P.K. umilał nam czas pogawędką (z naciskiem na wędkę) i puszczaniem kołysanek w wykonaniu Ani Dąbrowskiej, która jest "twarzą" akcji :)

    Konferansjer z asystentem

    Kaszydło w megatrampku

    Dzieciaki bardzo szybko pokazały dorosłej publiczności, że "hopki" mają dużo więcej zastosowań, niż by się zdawało na pierwszy rzut oka. Można sprawdzić co jest pod spodem, wykorzystać jako miseczkę, kapelusz, ułożyć piramidkę. Fenomenalny pokaz nieskrępowanej kreatywności. Nawiasem mówiąc rodzice też byli świetni.

    Akademia miała na celu głównie pokazać dorosłym ograniczenia i możliwości dziecka, z których często nie do końca zdają sobie sprawę. Początek był w stylu azjatyckim - poproszono nas o zdjęcie obuwia i wpakowanie do specjalnych worków.

    Oprowadzającą była miła dziewczyna, niemniej widać było po niej, że to "kolejna z rzędu banda, od trzech dni co 10 minut to samo". Nie zachwyciła mnie w ogóle. Zwłaszcza, że podawała niesprawdzone informacje np. że w chuście można nosić dopiero siadającego malucha. Każdy minimalnie zaznajomiony z tematem wie, że to tzw. trzeci, tishnerowski rodzaj prawdy (I - Święta prowda, II - Tyż prowda i III - Gówno prowda).

     Najpierw puszczono nam film pokazujący co widzi i słyszy dziecko w macicy. Byłoby świetnie, gdyby nie dochodzące zza ścian namiotu hałasy, które sprawiały, że słabo słyszałam ścieżkę dźwiękową.

    Jednak reszta atrakcji wewnątrznamiotowych była fantastyczna.

    W wielkim łóżeczku z wielkim królikiem. W wielkiej pielusze. Przemko oglądając zdjęcie PRAWIE nie był zazdrosny ;)


    Sesja z krokodylem



    Urodzona modelka. Zobaczyła, że trzymam na kolanach aparat. Zajrzała w obiektyw. Popatrzyła mi głęboko w oczy, zaglugała coś i zamarła w pozie wyraźnie sygnalizującej "jestem piękna i Ci pozuję, proszę trzaskać". No przecie nie miałam innego wyjścia! Flesz zniosła bez zmrużenia powiek. Jej mama była w ciężkim szoku, bo podobno rodzinie nie udaje się nigdy namówić jej na chwilowy bodaj bezruch. Jak się potem okazało - istotnie "żywe srebro", nieustraszone w dodatku :D.

    W przymierzalni



    Część tzw. merytoryczna w wykonaniu specjalistów była poprawna, przyzwoita, aczkolwiek zdecydowanie przegrywała konkurencję z udostępnionymi "zabawkami".

    Nauka chodzenia z tatą ;)

    Fotelverest i władza w ręku :D


    A kubkiem można sobie było uszy pooblewać. W życiu nie myślałam, że kredka, łyżka, czy kubek są dla dziecka takie ciężkie.
     
    Nieszkodliwa mania? No trochę się zastanawiam jak będzie :)



    Generalnie świetnie się wybawiłyśmy. Na koniec dostałyśmy jeszcze torbę upominkową.

    Za to kilka dni wcześniej Macierz uświadamiała mnie, że wizje Położnej prowadzącej ostatnią szkołę rodzenia, dotyczące Polic nie do końca w 100 procentach pokrywają się z prawdą. Co prawda większość ze swoich założeń chyba uda nam się zrealizować i wyegzekwować, ale może być trochę trudniej, niż myślałam.

    Nic to. Mamy się spotkać z położną porodówkową z Polic (mama z izby przyjęć jest zasadniczo) i będziemy drążyć temat. Podobno mój Plan Porodu wymaga poprawek ;)

    Się zobaczy!

    A Kogle-Magle zaszły!!! Po piątej IUI. Hurrraa!!! I gratulacje ogromniaste oczywiście :)
    Pin It Now!