Miało być o teoriach wychowania, o zmęczeniu ciążowym (miłym, bo mówiącym, że to już niedługo). Miało być o zapachu śliwkowych powideł z cynamonem i orzechach. O Mężu, który spuszczony z oka na pięć minut, (na antybiotyku) zaczyna przestawiać meble...
Nie będzie.
Nie będzie, bo zupełnie niespodzianie zalała, ogarnęła i pochłonęła mnie fala liryki. Przez ot drobiazg.
Ogarniałam trochę Domostwo. Za oknem warczał plac budowy. I na tle tego warkotu ktoś zaśpiewał. Kiepsko śpiewał. Fałszował. Miał paskudny, zachrypnięty głos i interpretację wokalisty disco polo. Ale co śpiewał!
Śpiewał piosenkę Stachury. W wersji "Starego Dobrego Małżeństwa". Tą.
Posiedziałam. Pomyślałam. Otworzyłam okno i dośpiewałam mu drugą zwrotkę :)
Już do końca ogarniania śpiewałam. Tęsknię za ludźmi, którzy śpiewają te same piosenki. Za wspólnym śpiewem.
A teraz siedzę i słucham przeszłości :) To miłe słuchanie. I przekładam ją na przyszłość.
Acha, jak wychodziliśmy z Przemkiem do biblioteki, jakiś budowlaniec intensywnie przypatrywał mi się z dachu.
Wniosek 1: Myślicie, że budowlańcy na dachach śpiewają poezję?
Wniosek 2: Trzeba przestać spacerować nago po domu!!!
Pin It Now!
Wniosek 2: ależ skąd! okno sobie tylko przysłoń ;)
OdpowiedzUsuńHa! Okna mam przysłonięte, jeno lufciki nie. A te łotry od góry mogą lukać!
OdpowiedzUsuńzainspirowałaś mnie swoim innym blogiem- ide piec ciastka! :PPPP
OdpowiedzUsuńMiło mi szalenie :)
OdpowiedzUsuńSmacznego!
OdpowiedzUsuńMała zaproś mnie na bloga!
OdpowiedzUsuń