Organizowanie czegoś (imprezy, iwentu, akcji, spektaklu, etc.) z amatorami jako żywo przypomina najczęściej pożar w burdelu.
I nic dziwnego, skoro amator to miłośnik, ktoś oddany czemuś, a z łaciny - kochanek. Trudno wszak wymagać od kochanka chłodnej logiki i planowania pięćdziesięciu ruchów naprzód.
Jednakowoż pracę z amatorami wielbię, cenię i szanuję. Za to pełne emocjonalne zaangażowanie właśnie. Brak rutyny. Namiętność. Prawdę pobudek.
Dodatkowo, jako Siostra Chaosu, której bliska jest maksyma Kaczki Katastrofy, brzmiąca: "Porządek, porządek to wróg zwierządek." (patrz: "Pan Kuleczka" Wojciecha Widłaka - ostatnia transTatowa lektura Aurory), osoba której stan makówki najlepiej (i najdelikatniej) oddaje określenie "twórczy bajz..., eee... nieład" oraz wieczna, niepoprawna i niereformowalna AMATORKA - nie mam możliwości nielubienia takich działań właśnie.
Dlatego tez drugi już raz wzięłam udział w organizacji szczecińskiego Orszaku Trzech Króli. To rewelacyjna impreza rodzinna, której inicjatorami są rodzice maluchów z jednego przedszkola, wciągający w zabawę resztę wszechświata.
W jej fantastycznej, ciepłej, pełnej wzajemnej sympatii atmosferze nie razi i nie irytuje zamieszanie ani rozgardiasz. Wiadomo, że każdy jest tu bo chce, bo czuje ideę i stara się ze wszystkich sił, żeby było jaknajfajniej.
Ale... No musiało qrcze, cholera, porca miseria, pojawić się to nieszczęsne ALE.
Czasem do takiej radośnie amatorskiej ekipy dołącza się ktoś z całkiem innej bajki. Bo musiał. Bo mu kazali. Bo chce się zrealizować i wypromować. I wtedy atmosfera zaczyna się sypać. Zaczyna być nieszczerze i niewygodnie, i niezręcznie. Irytująco.
Dlatego uważam, że fatalnym pomysłem jest zapraszanie na początek TAKIEJ imprezy władz świeckich, czy kościelnych - bo oni uprawiając tam autoreklamę są nieszczerzy i nie na miejscu. Dlatego po tegorocznym Orszaku OBOK świetnych emocji i kupy radości - pozostało też nieco niesmaku.
Bo w tym roku organizatorzy poprosili jedną z młodych, twórczych grup Szczecina o ogarnięcie "części artystycznej" Orszaku. Grupa skądinąd fajna, swoją działkę artyzmu przygotowała zacnie i na poziomie. Ale to "ogarnianie"...
Ujmę to tak: pożar w zamtuzie to przy tym szczyt uporządkowania i myśli logistycznej.
Żeby podać tylko conajciekawsze kwiatki: braliśmy udział (Inko i Huginni) w scenie walki dobra ze złem. W sumie spektakl rozpisany na dwa teatry ognia, dwie grupy odtwórstwa historycznego, dwóch szczudlarzy plus kilku wolontariuszy nieznanego pochodzenia.
Dwa tygodnie przed imprezą koordynatorka nie wiedziała jeszcze (bo nie zapytała) ilu ma ludzi, w jakich kostiumach z jakim sprzętem płonącym/bronią. Ale pisała scenariusz wg własnej wizji.
O spotkaniu organizacyjnym nie poinformowano conajmniej 2 z 4 zespołów. Podobnie o próbie generalnej.
Trzy dni przed "godziną w" koordynatorka była przekonana, że Wikingowie i zakonnicy to jedna grupa.
Półtora tygodnia przed imprezą powstał scenariusz, którego organizatorzy nie przyjęli (a który obejmował gaszenie żywych ludzi za pomocą gaśnicy).
Dzień przed Sylwestrem powstał "scenariusz ostateczny" - przeczytałam go w pierwszy dzień Nowego Roku.
Wyglądał jak tworzony w minutę na jednym kolanie i obejmował rzucanie papierem toaletowym (!), występ aktorów teatrów OGNIA bez ognia (!!), i tekst, że "na koniec jakiś Wiking może wyskoczyć i pomachać płonącym mieczem" (!!!).
Tu następuje ciąg wydarzeń na które litościwie spuszczę zasłonę milczenia.
Koniec końców doprowadziliśmy do stanu, kiedy scena odbyła się wg. scenariusza mocno zmienionego (przeze mnie), z udziałem wszystkich grup (doinformowywanych głównie przeze mnie) i z którego wszyscy - biorący udział, organizatorzy i (przede wszystkim!) widzowie byli zadowoleni.
Tylko qrcze jakoś mi przykro, że kogoś nie stać było na okazanie minimum dobrej woli, poszanowania dla cudzego zaangażowania, pracy i uczuć. Ja cholernie nie lubię marnowania energii. Czyjejkolwiek. A mojej zwłaszcza.
Zgodziliśmy się wystąpić w Orszaku dla idei. Na własny koszt i z dziką ochotą. Z radością. Chcąc dać to, co możemy najlepszego. A potraktowano nas jak płatnych roboli, albo wręcz popychadła do przestawiania z kąta w kąt (to, że się nie daliśmy, to inna bajka ;) ).
Łyżka dziegciu w beczce miodu.
Mniej niż łyżka w sumie, bo bawiliśmy się zacnie. Było radośnie i rodzinnie. Było gorąco i podniośle. Energetycznie. Cudownie. Do zobaczenia za rok.
Bo kochanka nie tak łatwo zniechęcić, a miłości nic nie stłamsi :D
Pin It Now!
Wspaniale :) :) :)
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz jak bliska jest mi ta historia. Mój m. też bierze udział w tego typu imprezach :)
OdpowiedzUsuńA zdjęcia wymiatają!
OdpowiedzUsuńDzięki :D
OdpowiedzUsuń