czwartek, 28 kwietnia 2011

Kontinuując... (a także Szczeciner i "daszek na ptaszek")

Przeczytałam w końcu książkę, na którą od dłuższego czasu ostrzyłam sobie zęby. Jean Liedloff "W głębi kontinuum" - "Pionierska książka, która zapoczątkowała na Zachodzie nurt rodzicielstwa bliskości."

Idea obijała mi się o uszy od dłuższego czasu i to, co do mnie z niej dotarło uznałam za bardzo zachęcające.

I teraz narażę się wszystkim.
Sposób, w jaki książka jest napisana (nie wiem, czy to "zasługa" oryginalnego stylu, czy też tłumaczenia) był dla mnie wybitnie zniechęcający. Żargon naukowy (który jako omc. pedagog przyswajam) w miejscach, które proszą się o język prosty i bezpośredni (zwłaszcza, że mamy do czynienia z książką popularną raczej, a nie opracowaniem naukowym). Truizmy i nachalna emfaza (dla mnie już z założenia podejrzana) w sytuacji, gdy gołe fakty biją w oczy silniej od maczugi i takie "ozdobniki" raczej niepotrzebnie osłabiają ich efekt. Jakoś to wszystko napisane nieporęcznie, nieprzekonująco.

Ale to tylko spostrzeżenia na temat FORMY. Bo TREŚĆ...

Studiując przerobiłam i rozebrałam na czynniki pierwsze całkiem sporo koncepcji wychowania. Jedne wzbudzały więcej zaufania, drugie mniej, od jeszcze innych odrzucało mnie natychmiast i bezpowrotnie.

Ale Kontinuum kupuję w całości. Całe moje "Ja" odpowiada jakimś wewnętrznym TAK na ten sposób myślenia, na taką formę kontaktu i relacji. Nie wymyślę lepszego uzasadnienia  merytorycznego, niż Jean, chociaż nic, co bym WIEDZIAŁA nie podaje mi argumentów przeciwko jej założeniom. Ale instynktownie, emocjonalnie, a i na drodze zdroworozsądkowej - kupuję, biorę, zawłaszczam i uwewnętrzniam.


Przemko po wysłuchaniu fragmentów (za czytanie dopiero się zabiera) też jest nastawiony więcej niż pozytywnie.

Oczywiście widzimy trudności. Całe nasze doświadczenie ludzi wychowanych w kulturze europejskiej, w "cywilizowanym świecie", uznającym wyższość intelektu nad emocją i intuicją będzie się buntowało przed niedyrektywnością tej metody, przed powstrzymywaniem się od nadkontroli.

Już widzimy też (oczyma duszy naszej) wstrząśnięte i oburzone Babcie i Prababcie (z Ciotkami łatwiej sobie poradzić) odżegnujące nas od czci i wiary i konsekwentnie łamiące wszystkie ustalone przez nas zasady wychowania. W ogóle społeczeństwo nie sprzyja takiemu sposobowi kształtowania relacji z dzieckiem.

Ale chcemy spróbować.

W ramach przygotowań piszemy plan porodu, w którym kategorycznie (z trzema wykrzyknikami!!!) domagamy się kontaktu "skóra do skóry" natychmiast po wydobyciu Kangura (bez względu na sposób tegoż wydobycia), definitywnie zamknęliśmy sprawę wózka (nie kupujemy), a po piątkowym USG idziemy do "klubu kangura" uczyć się motać (chusty).

Ostatnio rozpatrujemy, czy na dole potrzebne jest nam łóżeczko. Na antresoli zmieści się z nami i pięć Kangurów (już dawno zapowiedziałam, że nie mam zamiaru ganiać po schodach do każdego karmienia, więc że na początku Kangur będzie spał z nami było raczej oczywiste), a w dzień będzie głównie chustowany. No to po co osobny mebel. Wolę zainwestować w fajne maty i jakiś wypasiony oldskulowy koszyk z wikliny :D

Że mam świra? Całkiem możliwe, nigdy nie deklarowałam zdrowia psychicznego ;)

Może się naturalnie okazać, że zmienimy zdanie zaraz po tym jak Kangur wylezie na światło dzienne. Absolutnie się od tego nie odżegnujemy. Ale póki co...

Dochodzę do przekonania, że Macierz może jednak wezwać siły psychiatryczne jak o tym usłyszy.

Pożyjemy zobaczymy. Póki co cieszę się ogromnie, że w Policach jest tak przyjazna porodówka (no i podwójnie przyjazny personel - raz - sam z siebie, dwa - przez Macierz) i wiem, że raczej nie będę miała problemów z wyegzekwowaniem tego, do czego wprawdzie każda rodząca ma prawo, ale nie w każdym szpitalu to dostaje.

W ramach bonusa pokażę Wam jedną rzecz, która rozwaliła nas totalnie jak o niej usłyszeliśmy i której kilka sztuk niezawodnie sobie sprawimy, jeśli Kangur okaże się Nim.

Przedstawiam "daszek na ptaszek" :D:D:D
To ustrojstwo (proste jak instrukcja obsługi cepa dwuręcznego)  ma chronić twarz, ubranie i okolicę przewijającego, bądź ubierającego po kąpieli przed niezapowiedzianą fontanną (podobno maluchy uwielbiają robić takie niespodzianki w najmniej oczekiwanym i właściwym momencie). Rewelacja, nie?

Z innych inności - byłam wczoraj (Przemek nie zdążył) na premierze "Szczecinera" - nowego pisma o Szczecinie starym i nie tylko.

Frekwencja chyba przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów, dosłownie nie było gdzie szpilki wcisnąć. Atmosfera sympatyczna. Pismo przednie! Zacne! Rzekłabym chędogie! Świetnie, że takie pomysły powstają i są realizowane (brawo Paweł ;) !). Polecam. Chociaż pierniki, to ja robię lepsze :D "Ze Szczecinera nie rób frajera, la, la, la..." :D
Pin It Now!

niedziela, 24 kwietnia 2011

Wielkiej Nocy Wam życzyMy :)

My tzn. Ja, Przemko i Kangur (w 13 tygodniu młode pono skacze oraz robi miny, w związku z czym zostało Kangurem).

A tu trochę wielkanocnych figli:

Mega pisanka by Mąż (wizualizacja aktualnego stanu Kangura)


Niech ta Noc tajemnic pełna znowu w pełnię nas dopełnia.





Jeszcze raz Wam wszystkim - mokrych jajek i czego tam sobie chcecie ;)
Pin It Now!

czwartek, 21 kwietnia 2011

Groza i Głowa

Wczoraj przeżyłam pierwszy ciążowy atak prawie-paniki. No ociupinę może przesadzam, ale tylko ociupinę.

Teoretycznie wiem, że w ciąży, zwłaszcza tak wczesnej, plamienia są sprawą raczej normalną. Toteż, kiedy rano stwierdziłam kilka plamek na pościeli poprzestałam (zamiast natychmiast jechać na pogotowie np.)  na telefonie kontrolnym do Matko-położnej. Uspokojona, że ponieważ nic mnie nie boli i kolor nie wskazuje na to, żeby się coś działo, a pozatym już nie plamię - to to raczej nic groźnego - machnęłam ręką.

Ale jak po południu zaczęło się od nowa, to mną już zatelepało z lekka. Ja wiem, że normalne, ja wiem, że tak się zdarza, ale cholera ja się DENERWUJĘ i chcę wiedzieć CO SIĘ do cholery DZIEJE! Macierz stwierdziła, że nadal nie uważa, żeby to było coś groźnego, ale odpowiedzialności brać na siebie w razie W nie będzie, w związku z czym zamiast planowanego spaceru i lodów pojechaliśmy we trójkę (plus bagaż biologiczny) do szpitala.

Na miejscu okazało się, że istotnie nic się nie dzieje, za to mieliśmy okazję podejrzeć (drugi raz) co tam Ryba porabia. Po pierwsze Ryba dokazywała :D. Najpierw się wierciła, po czym oburzona faktem, że matka się z niej śmieje zaatakowała "bykiem" głowicę aparatu USG. Nadejście współudziałowca rybiej inwestycji powstrzymało ją od dalszych harców i już grzeczniutko sobie leżała, poruszając tylko co jakiś czas kończyną. Ja (po obejrzeniu w necie sporej ilości fotek z USG w różnych stadiach ciążenia) na pierwszy rzut oka fachowo stwierdziłam, że młode ma już wyraźną głowę. Z nosem! :D Przemko najpierw zapytał która z tych plam to głowa. On w ogóle chyba chciałby fotek w jakości cyfrowej, najlepiej 5D. Nie mniej przynajmniej wie, że Ryba już nie jest kropką (chociaż na ile lepsze są dwie plamy od pulsującej kropki, to nie wiem). Ale wyglądał na zadowolonego :D:D:D.

Ku mojemu przerażeniu Pani Doktor (bardzo sympatyczna skądinąd) stwierdziła, że Ryba całkiem długa jest i wzrost wzięła chyba po tatusiu. Super!!! Niech im idzie na zdrowie. Tylko, cholera, to ja będę musiała tą żyrafę tachać przez resztę z 9 m-cy, a potem, możliwe, wypchnąć na świat zewnętrzny. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!

P.S. Aha, przy okazji Macierz oprowadziła nas po porodówce. Ja już widziałam, ale Przemko miał okazję po raz pierwszy (no, drugi, jeśli liczyć jego pojawienie się na planecie ;) ). Czy wanna do rodzenia nie jest ciekawym pomysłem? :D:D:D
Pin It Now!

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wiosenne mulenie

Muli mnie. Śpię, coś (ktoś!!!KTOŚ!) mi ugniata żołądek, nie mam na nic siły, nie chce mi się jeść, nic mi się nie chce. Najchętniej zwinęłabym się na słońcu i zapadła w sen wiosenny.

A tu jak na złość roboty od groma. Wrrrrrr... i grrrr...

W sobotę Inko wystawiło na Dniach Kultury Akademickiej prapremierę "Czerwonego Młyna" (tylko wybrane sceny).
Wyszło przednio, zostaliśmy entuzjastycznie przyjęci. Studenci są fajni (pod warunkiem, że nie grają w kapeli, która powoduje godzinną obsuwę programu, ale co tam). Po za tym pączkujemy (przypączkował nam akrobata Wojtek i początkujący Jarek, zapowiadają się przyjemnie :) ). Powoli dominację w Teatrze przejmuje pierwiastek męski. Trzeba coś z tym zrobić normalnie!

Ryba jest nadal Rybą, z małą przerwą, kiedy była Wielbłądem (Pisałam już, że suszy mnie potwornie? Nie? Suszy mnie potwornie!!!).

Póki co nie ćwierkam i nie różowieję. Nie mam też już zachcianek.

Muszę ostatnio uświadamiać ludzi (z Teatru głównie), że ciąża to nie choroba, ani ogólne upośledzenie (ciiiii! Na razie w to wierzę ;) ). Zorientowałam się bowiem, że spodziewali się, że skoro zaszliśmy, to natychmiast a)zrezygnuję z treningów, b)nie będę brała do rąk nic cięższego niż chusteczka do nosa. Ejj, no serio, radio podniosłam, to usłyszałam, że mam nie dźwigać. !!!

No bez przesady, no!


Moja mania prześladowcza podpowiada mi, że oni chyba chcą się mnie pozbyć. Niedoczekanie łosio-łajzy!!! :D
Pozytywnym zaskoczeniem było to, że z okazji nieobecności Przemka tuż przed pokazem sami, nieproszeni garnęli się do pomocy. Miłe :)

Pierwszy trymestr poszedł się czesać, spisujemy listę zakupów, idę do klubu chustowania i zaczynam dumać nad szkołą rodzenia. Okazuje się, że w Szczecinie mamy całkiem sympatyczne zaplecze około-ciążowe. Rozgryzam też nowe (weszły w życie na początku kwietnia) standardy około porodowe. Jak rozgryzę, to Wam powiem co o nich myślę. Moja Macierz (położna) myśli, że są bez sensu, bo w niektórych szpitalach i tak nie ma warunków, żeby je realizować. A po za tym co taka rodząca wie o rodzeniu? Całe szczęście akurat w tym szpitalu, w którym zamierzam dać się chlastać lub nie (jeszcze nie wiadomo), a w którym (zupełnym przypadkiem) moja Macierz pracuje, większość z nich (standardów) i tak jest normą.

Zaczynamy też myśleć o rozpoczęciu rozglądania się za jakimś sensownym pediatrą. Ja rozważam homeopatycznego. Przemko sceptyczny, ale nie mówi nie.

Aha i nie zamierzamy póki co kupować wózka. Ryba będzie chustowana. W opinii większości mam chustujących od urodzenia wózek jest świetnym i niezastąpionym urządzeniem a) zamiast łóżeczka w domu; b) do wystawienia dziecka w nim na balkon; c) dla babć, co wychodzą z wnukiem/wnuczką na spacer.

Na koniec trochę okołowielkanocnego królika (i nie tylko) z działki Macierzy, na której naturalnie spałam.






Pin It Now!

środa, 13 kwietnia 2011

Kontemplacja przestrzeni. I inne...

Przestrzeń wypełniona tylko powietrzem i światłem. Czas nie "na coś" tylko po prostu, rozebrany z przeznaczenia, przymusu, nieograniczony planami. Myśl swobodnie przepływająca od niczego do czegoś i z powrotem (nie mylić z bezmyślnością).

Jak daleko odeszliśmy od tego. W pogoni za posiadaniem, zbieraniem, kolekcjonowaniem, nabywaniem. Gromadzeniem. Przypadkowych rzeczy, ludzi, emocji. Kolejnych zysków, trofeów, gadżetów. W biegu i pośpiechu, w obliczu zbyt wielu wyborów. Natłoku cudzych wrażeń, myśli i idei.



Tak mi się jakoś zebrało. Przy porannej herbacie (Earl Grey zawsze nastraja mnie filozoficznie i kontemplacyjnie) i wsłuchiwaniu się w siebie i w Rybę (w jedenastym tygodniu ze Śpiocha - bo wykluły się mu powieki i zaraz je zamknęło, żeby otworzyć dopiero po wynurzeniu z prywatnego oceanu - młode przeistoczyło się w Rybę właśnie - bo postanowiło podobno zacząć robić użytek z warg i trzaska "karpika").

Większych przypadłości okołociążowych nadal nie stwierdzam.  Ryba (jest już ponoć długości jajka) naciska mi trochę na żołądek, ale bez przesady, i pęcherz (z tym ociupinę przesadza), ale nie marudzę. Śpię mniej, tylko energii mam tyle co rozdeptana dżdżownica (pozdrawiam wszystkich byłych Dakotów*).

* Dakoci, właściwie Teton Dakoci - gromada zuchowa założona i prowadzona onegdaj przeze mnie. Kochana i niezapomniana :) Rozdeptane dżdżownice to jeden z wielu pieszczotliwych epitetów którymi ich raczyłam ku ogólnej (ich i mojej) uciesze. (przypisy Wiewi00ry)

Roboty trochę, bo Święta idą (szynka się pekluje - przepis w Wiedźmieniu), w sobotę występ Teatru na Dniach Kultury Akademickiej (a Przemko na wyjazd służbowy wybywa, co oznacza, że logistyka spada na mnie aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!), chałupa domaga się gruntownych wiosennych porządków, a dodatkowo zabieram się za rozwijanie biznesu.

Znajomi zaproponowali nam wspólny wypad do Prowansji. Najpierw zaświeciły mi się oczka, ale jak pomyślałam o 2 tygodniach wyciętych z życiorysu, budżecie domowym w obliczu nadchodzących wydatków okołodzieciowych, okołonowosamochodowych i okołowakacyjnych, to nie damy rady chyba. Za to w wakacje ruszamy na północ. I do Wolina naturalnie :D

Kończę, bo dziś Przemysława, w związku z czym szykuje się nieco szykowania :D

Pin It Now!

środa, 6 kwietnia 2011

Obłędny Wiking

Wyobraź sobie, że budzisz się rano i zwlekasz z łóżka z poczuciem, że ziemia pod Twoimi stopami wiruje niczym karuzela z zepsutymi hamulcami. Jesteś wściekle głodna, ale po pobieżnym przeglądzie lodówki i okolic okazuje się, że nie ma tam nic, od czego by Cię nie odrzucało (tzn mimo iż jest tam wybór wszelakich jadalnych produktów, to NIE MA BANANÓW i SOKU POMARAŃCZOWEGO oraz MAJONEZU). W jakąś godzinę udaje Ci się doprowadzić do stanu względnej używalności. Jadąc miejska komunikacją wściekasz się na: ludzi (bo SĄ i to w stanowczo zbyt dużej ilości), wszystkie dźwięki, wszystkie zapachy, światło. Usiłujesz czytać, ale kręci Ci się w głowie. Przesypiasz przystanek na którym miałaś wysiąść.

W trakcie zakupów o mało nie schodzisz śmiertelnie w mięsnym (za to robisz się zielona), nie kupujesz połowy potrzebnych produktów, za to piętnaście zupełnie niepotrzebnych. Oczywiście pamiętasz o soku pomarańczowym z mandarynką.

Wracasz do domu i przeraża Cię panujący tam chaos i ogrom rzeczy do ogarnięcia. Myślisz, że zajmiesz się tym za chwilę, tylko odpoczniesz. Zasypiasz. Śpisz do "za piętnaście Twoje Kochanie wraca z pracy". Na szybko montujesz jakieś coś zjadliwego (mrożonka?).

Jesteś niewyspana, rozczochrana, z rozmazanym nieco makijażem. W zlewie piętrzą się gary, podłoga dopomina się o odkurzacz. W pralce pranie. Wyprane nie rozwieszone. I chyba mrożonka się rozgotowuje.

Przychodzi Twój Facet. Przynosi różę i kiść bananów. I większość tego, co zapomniałaś kupić. Od progu mówi Ci  że ślicznie wyglądasz, przytula i całuje. Nakłada obiad dla Was obojga i je bez marudzenia. Po czym bierze się za zmywanie. I niczym nie komentuje faktu, że zasypiasz na odgłos odkręcanego kranu. Kiedy się budzisz pranie jest powieszone, a On właśnie podaje kolację.

No czy On nie jest absolutnie niesamowity? Jak cholera jest!!!
Pin It Now!