czwartek, 31 grudnia 2015

Naczynia stołowe, góry i ziarnka piasku (a także o tym komu tak naprawdę robimy dobrze)

Mam taką swoją teorię, że nie ma czegoś takiego jak bezinteresowne działanie. I bynajmniej nie twierdzę tak powodowana rozgoryczeniem czy cynizmem.
Po prostu uważam, że każde dobro, które wyrządzamy innym, przynosi i nam jakąś korzyść. I nie chodzi mi o rzeczy na tak wysokim poziomie abstrakcji jak karma i przepływy kosmicznej energii.
 Każdy dobry uczynek przynosi nam - czy to przyjemność, czy poczucie znaczenia i wpływu, czy w końcu potwierdzenie swojego obrazu jako dobrego człowieka w oczach własnych i cudzych. I nie ma w tym nic złego - wręcz odwrotnie - to cudowne!
Z drugiej strony i analogicznie - każde zrobione innym świństwo odbija się w ten czy inny sposób karmiczną czkawką.
(Podobne opinie w tym temacie znajdziecie tak w buddyzmie jak w chrześcijaństwie Nowego Testamentu).

 Czemu o tym piszę? Bo chciałam trochę o wdzięczności. A jakoś tak (mam wrażenie) się u nas utarło, że jak mówimy "wdzięczność", to główny myślowy wektor obiera przede wszystkim zwrot na "komu"?
Takie zaś pojmowanie wdzięczności kojarzy mi się z rodzajem długu, koniecznością (przymusem) podziękowań na ozdobnym blankiecie i czymś raczej obciążającym niż miłym.

Zaś dla mnie wdzięczność - spontaniczna, nie zawsze ukierunkowana, lub właśnie zmierzająca we wszystkie strony na raz - jest uczuciem niezwykle radosnym, lekkim - po prostu wspaniałym.
 I naprawdę - nawet, kiedy trudno powiedzieć, czy tą wdzięczność winnam sobie, ludziom wokół mnie czy losowi, który pozwolił mi ich spotkać - jest to stan bezcenny i myślę że warto szukać sobie do niego powodów i okazji.

Możesz to duchowo-psychologiczne ćwiczenie nazwać jak zechcesz: "liczenie błogosławieństw", "słoik szczęścia", "kropla miodu", "praktykowanie wdzięczności". Możesz to, co sprawia że Twoje życie - choć na moment - staje się piękne i dobre zapisać, namalować, wykrzyczeć albo tylko sobie wyobrazić. Ale w tym czasie podsumowań, na granicy, gdzie stare przechodzi w nowe, kiedy dzień pokonuje noc - zachęcam i namawiam, żebyś spróbował znaleźć w sobie powody do wdzięczności - sobie, ludziom, Bogu, przypadkowi - bez znaczenia.

Ja tych powodów mam niezmiernie wiele. Wszystkich wymienić nie zdołam. Są ogromne, jak góra i maleńkie jak ziarnko piasku. Są w mojej przeszłości i teraźniejszości, a niektóre nawet w czasie przed moim narodzeniem, tuż obok i po drugiej stronie globu.
Dwa najważniejsze właśnie pochrapują obok mnie.

Mam taki plan, żeby z (względną) regularnością zapisywać to, co napełnia śpiewem moje serce i uskrzydla moje stopy.

Dziś tylko dwie z rzeczy wielu i - jak napisałam - jedna góra i jedno ziarnko.

Góra to moja Wioska przez wielkie W. Powstała wbrew moim obawom i wątpliwościom. Ciągle powodująca moje zadziwienie i bezbrzeżną radość. Dziesięć rodzin tworzących Miejsce. Kilkadziesiąt osób, o odmiennych często poglądach, temperamentach i wizjach, ale połączonych wspólnym celem i zmienną, żywą i z dnia na dzień gęstszą siecią relacji. Odważnych, twórczych i nie bojących się zmian (a w każdym razie gotowych na nie).

Ziarnko to zapach żywicy i piernika w moim domu. Taki drobiazg, a taaaaaaka radość.

Poświątecznie (jak zawsze spóźniona) i noworocznie życzę Wam wszystkim wielu powodów do wdzięczności. Nie ważne komu.

Kielich przeobfity, szklanka bardziej niż w połowie pełna :)
Pin It Now!

czwartek, 10 grudnia 2015

Prababcia

Kiedy byłam mała robiła mi kaszę mannę. Taką na gęsto, aż łyżka stawała, z truskawkowym sokiem.
Nie była ciepłą babcią z tych, co to biorą na kolana i szyją ubranka dla lalek. Była złośliwa, zadawała nietaktowne pytania i wygłaszała krępujące komentarze. Publicznie.
Mówiła do mnie "Marcia", czego serdecznie nie cierpiałam, i że moje imię jest niemieckie (jest aramejskie i biblijne) i twarde, i że mama chciała nazwać mnie Ania, ale tata się uparł. I że "Marta nic nie warta" (co olewałam ciekłym moczem - tata zawsze mówił "Marta - grzechu warta" ;) ).

Mimo wieku i niepełnosprawności niemal do ostatka pozostała niezmiernie ciekawa świata, z zaskakująco otwartym umysłem. Miała własne poglądy i teorie. Nigdy nie była "moherową" katoliczką, za to próbowała wiarę argumentować logicznie ("Widzisz to Słońce? Skąd ono się wzięło? Przecież nikt go tam na druciku nie zawiesił?" Albo "No i skąd to drzewo wie, kiedy liście wypuścić?").

Była nie do zdarcia. Poruszając się o kulach, mając już ponad 90 lat, potrafiła "haczką" obrobić pół ogródka.
Przeżyła Syberię. Pochowała tam rodziców. Sama (pradziadek wyjechał do armii Andersa) utrzymała dwie córki i wróciła z nimi do Polski. Cudem. Nie jednym.
Babcię niosła na plecach jakieś obłędne odległości do lekarza, kiedy ta miała zapalenie kości. Jej siostrę smarowała ofiarowanym przez dobrych ludzi niedźwiedzim sadłem, kiedy podczas powrotu do Kraju, na jednej ze stacji kolejowych ta oblała się gorącym rosołem.
Przeszła malarię. Twierdziła, że wyleczyło ją zsiadłe mleko, które dawała jej córce znajoma chaziajka, a ta podawała Prababci przez szpitalne okno. Chaziajka nazwała ją potem "żeleznaja Palaczka" (w sensie że żelazna Polka).
Takich - kiedyś fascynujących i pasjonujących, a z czasem coraz bardziej wstrząsających historii, słuchanych po wielokroć znam mnóstwo.

W wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat przeszła zabieg usunięcia zaćmy, bo strasznie męczyła ją niemożność czytania gazet.

Kiedy namolnie wypytywała mnie i  Przemka kiedy będziemy mieli dziecko powiedziałam jej żartem, że pogadamy jak skończy setkę.
Setne urodziny obchodziła czwartego lipca 2011r. Orka urodziła się niecałe cztery miesiące później.

Były takie momenty, kiedy obawiałam się jak Aurora może zareagować na tę zmienioną wiekiem, pomarszczoną twarz i powykręcane palce. Niesłusznie. Ora zawsze chętnie do niej zaglądała.

***

Przez ostatnie lata żartowała, że Bóg o niej zapomniał. Kiedy dokuczały jej choroby mówiła, że chciałaby już umrzeć.

30. października, dzień po urodzinach Krętolokiej, lecieliśmy do Norwegii. Wyjazd był już zaplanowany, kiedy u Prababci zaczęły się nasilać problemy ze zdrowiem. Lekarz uprzedził nas, że trzeba się liczyć z tym, że Babcia dogasa. Zastanawialiśmy się nad odwołaniem podróży, ale Mama i Babcia przekonały nas, żebyśmy jednak lecieli.

Po powrocie (Rodzina nie chciała psuć nam wycieczki) dowiedzieliśmy się, że Prababcia zmarła niemal dokładnie w godzinę naszego wylotu.
Mama żartowała, że poleciała za nami.
Myślę, że może poleciała śladem myśli o wszystkich tych, którzy już odeszli, o tych których wspomina się szczególnie 2 listopada, śladem swojej za nimi tęsknoty.

***

Rozmawialiśmy o tym z Orą szczerze i bardzo po prostu. Była na pogrzebie i na stypie. Nie wiem na ile i jak rozumie to, co się stało.

Prababcia ostatnie lata, ze względu na coraz większe problemy z poruszaniem, spędziła w mieszkaniu swojej córki (mojej Babci). Niedawno, kiedy Babcię odwiedzaliśmy, zaraz po wejściu Ora podbiegła w stronę pokoju, w którym zwykle siedziała Prababcia, po czym zatrzymała się wpół kroku i cofnęła.
- Chciałaś przywitać się z Babcią Tereską?
- Tak.
Ja też niekiedy cofam się wpół kroku, prawie z ręką na klamce.


Kilka dni temu, kiedy jechałyśmy autobusem Orka zapytała:
- Mamo, a pójdziemy tam gdzie żegnaliśmy Babcię Tereskę i gdzie było tyle ludzi?
- Na cmentarz? Pójdziemy. Ale tych wszystkich ludzi raczej tam wtedy nie będzie.
- To dobrze, bo ja chcę często odwiedzać Babcię.



Tarka jest u nas.

Pin It Now!