Dokładnie pięć lat temu Robert Kasprzycki zagrał koncert w Rockerze.
Poszliśmy na niego Ja i On, wyszliśmy My.
Taka historia :)
Niektórzy mają "swoje" melodie, My mamy "nasz" smak. Ciasteczka migdałowocynamonowe, w kielonkach (To nie są wazoniki! To gliniane kubeczki, bardzo umiejętnie udające wczesne średniowiecze! :D) gruzińskie wino (uwieeeeelbiam), świeczka jedyna, jaka jeszcze nie została zapakowana w karton :D
To też wtedy śpiewał. Tak mi się zdaje. W sumie niewiele pamiętam muzyki z tego koncertu. Sorry Robert ;)
Okrąża mnie kiedy siedzę (na własnych nożętach),
staje za mną i usiłuje mi wleźć "na barana", albo klepie obiema
rączkami, pokrzykując: "pecy, pecy!".
Kiedy pytam czy życzy sobie tego lub owego - bardzo głośno, wyraźnie i radośnie odpowiada
"Tak!" (z obowiązkowym kiwnięciem główką i obłędnym uśmiechem) lub
"Nie!" (z kręceniem i takim samym wyrazem twarzy). Czyni to tak
stanowczo, że nie śmielibyście się z Nią kłócić :D
Kiedy
wieczorem, w łóżku, ma już dość kulania między Nami, zarządza: "Pać!",
czeka aż odchylę kołdrę, układa się na boku, po czym komunikuje:
"Mleko!". I wszystko jasne :D
Sklasyfikowała
wszystkie babcie jako jeden gatunek, który robi to, co sobie wnuczka
życzy. Doświadczenia poczynione głównie na moich antenatkach przeniosła
na Świekrę (moją, własnej się nie dorobiła jeszcze) i podczas
Dniowo-Babciowej wizyty kazała się nosić, pokazywać światełka, majtać
firanką i ogólnie zabawiać na wszelkie sposoby. Nieco zaskoczona Babcia
(która ma z Wnuczką nieco rzadszy kontakt) - jak to babcia - dała się
Dziewczęciu owinąć wokół maleńkiego palca.
Karmiąca
się metodą BLW Dziewczyna papkę na oczy widziała jedynie podczas
konsumpcji zupy-kremu. Ostatnio otworzyliśmy sobie na kolację słoik musu
z jabłek (bezcukrowy, własnej produkcji). Dziecko wzięło łyżeczkę i...
koncertowo wypluło, czyniąc z ust końcówkę rozpryskującą. Strach się bać
co by było, gdybyśmy próbowali innej metody ;) (Zaznaczam, że jabłka
Niedźwiadka lubi w ogóle, a te były pyszne).
Gada
jak najęta. Po polsku i po Orzemu. Z mimiką i gestykulacją, że głowę
dasz sobie uciąć, że wie co mówi, tylko odbiorca jakiś niedouczony, po
ludzku nie rozumie. I potrafi tak pół godziny. Boska jest. Parę razy
chciałam Ją nagrać, ale niestety, jak widzi aparat, to krzyczy "oko,
oko!" i chce się oglądać na wyświetlaczu :/
Po
dzieciach kuzyna (tych od wózka) odziedziczyła pudła ciuchów i zabawek.
Większość przekazaliśmy dalej, bo delikatnie mówiąc nasze gusta się nie
pokrywają, ale pozostał hicior nad hiciory: czerwony, pompowany renifer
do hopsania. Ochrzczony szlachetnym imieniem Remigiusz jest ukochanym
obiektem młodocianej Amazonki.
Szarża na reniferze albo nowatorskie ujęcie Walkirii.
Drugim odziedziczonym rekwizytem
jest pół-miękka lalka typu "bobas", realistycznych rozmiarów.
Zatrzymaliśmy ją w celu wypchania kocim żwirkiem (żeby dociążyć) i
wykorzystania jako pomocy do nauki chustowania. Młoda najpierw się jej
nieco obawiała, bo Kacper miał wmontowany mechanizm
wrzeszcząco-płaczący, ale kiedy już Przemko wypruł mu elektroniczne
bebechy, a Aurora ustaliła, że jakby nie naciskać na brzuszek - i tak
lala nie przemówi, oraz odkąd przebrałam jejmościa w stare orzyne ciuszki -
jest Jej wielką miłością. Hołubiony, tulony, całowany, karmiony
(również moją piersią), okrywany kocykiem, strofowany za zgubienie
czapki i wleczony wszędzie. Ora domaga się również, by sadzać go za Nią
na Remiku. Całkiem nieźle wklinowuje się między Nią a ogon, ale przy
galopie nie wytrzymuje napięcia ;)
Aurora i Kacper na Remigiuszu
Namiętnie daje "cieś", czyli rączkę na przywitanie. Najpierw jedną. Potem drugą.
Szuka
pępka. U siebie, u Taty i u mnie. W ostatnim przypadku najpierw
klasycznie - podciągając bluzkę. Potem nurkując, od strony dekoltu.
Myśli, że zniknie, czy jak?
Kiedyś pokazałam Jej
jak pachnie mięta (hoduję w skrzynce, na oknie). Powąchała, po czym
zjadła. Odtąd kiedy koło niej przechodzimy pociąga noskiem i żąda
kolejnej porcji :D
W dom piętrzą się kartony szykowane
do przeprowadzki. Dziś Dziecko zapragnęło wleźć do największego.
Spędziła tam rozkoszny kwadransik - cała szczęśliwa. Zaoponowała
przeciwko dokwaterowaniu Jej Puchata. Zażądała zaoprowiantowania w
wafelki. Wylazła dopiero, jak Matka chciała (bez Niej!!!) udać się do
kuchni.
Orka w pudle
Ja:
Chyba zostałam "wózkarą" bez wózka.
Otóż ostatnio wymuszam. "Na dziecko" wymuszam. Konkretnie miejsce siedzące w tramwajach :D
Z Dzieckiem na plecach porusza się człowiek jednak nieco inaczej. Dodatkowo ma mniejszą kontrolę nad interakcją Dzieć - reszta świata. No i na siedząco jest ogólnie bezpieczniej.
Kiedy więc ostatnio wchodzę do zatłoczonego pojazdu, w którym wszyscy siedzący uporczywie wpatrują się w szybę/własne kolana (tym z książkami wybaczam ;) ) - namierzam natychmiast miejsce oznaczone znaczkiem matki z dzieckiem, po czym atakuję jak kobra (Która połknęła średniej wielkości owcę. Że to nie kobra była, i że słonia? Oj tam, oj tam.).
W jednym modelu mknącym po szczecińskich torowiskach taka plakietka jest nad dwoma miejscami, zwróconymi do siebie. Mknę tam niedawno i zagaduję do dwóch średnio-wiekowo-zaawansowancyh mężczyzn (jeden okno, drugi kolana): "To który z Panów mi ustąpi?".
Muhahahaha :D Jakież to było zrywanie się z miejsca, standardowe "Och, nie zauważyłem Pani" itp. itd.
Czasami po prostu pokazuję paluchem na znaczek. Taka wygodna jestem i roszczeniowa, a co!
Byłam na wizycie kontrolnej u mojego wężo-gina. A właściwie to u jakiejś całkiem obcej ginekolożki, bo - jak się okazuje - mój wężo-gin już nie będzie pracował w mojej ulubionej poradni. Zastąpi go albo znany mi doktor (przypadkiem mąż mojej znajomej z harcerstwa :D), albo owa właśnie niewiasta. O ile pierwsza opcja nie budzi moich żadnych zastrzeżeń, o tyle druga jest mi wybitnie nie na rękę! Z przyczyn, których nie umiem merytorycznie uzasadnić, nie mam zaufania i nie lubię kobiet-ginekolożek. No nic nie poradzę po prostu, tak mam i już.
W dodatku babeczka zraziła mnie kręceniem. Konkretnie zapytałam, czy lek, który mi przepisuje nie koliduje z karmieniem. Na co ona, że ona jako lekarz nie może mi powiedzieć, że mogę karmić i go brać, ale że w zasadzie myśli, że nie ma wpływu. !!!???
Dzięki wszystkim bóstwom, które akurat słuchają, za doradczynie laktacyjne (Małpo - dzięki nieustające).
W tym momencie asystująca jej pielęgniarka (przypadkiem znajoma mojej Mamy, a więc i mnie znająca) zapytała z brwią zmarszczoną:
- A ile Ona już ma?
- 14 i pół miesiąca.
- No to może już czas odstawić?
- Wolę poczekać, aż sama się odstawi.
- No nie wiem. Może być tak, że nie odstawi się w ogóle.
- Nieee, wie Pani, osiemnastolatki już nie chcą pić z maminego cycka.
- Nie, no aż tak to nie. Ale mogą być problemy potem.
- Wie Pani co, ja jestem niereformowalna, nie warto mnie nawracać.
Czego i Wam życzę ;)
P.S. Hasło uliczne dla Szczecinian na dziś: A żeby ich stonka zeżarła!
P.S.2 Przez sen też gada i się chichra :D
P.S.3 Startujemy, więc wiecie co robić :)
Łojoj!
Ponieważ eksperyment się udał - poszliśmy za ciosem i w sobotę Młoda została w asyście Babci i Prababci na - UWAGA - pięć długich godzin!
Matka w tym czasie, kosmicznie niewyspana i zdenerwowana jak nie wiem, z ręką na telefonie, pogalopowała na warsztaty z Agnieszką Stein.
Warsztaty nt. wychowania bez kar i nagród (o czym jeszcze napiszę). Bardzo trafia do mnie Agnieszkowe ujęcie rodzicielstwa bliskości. Jest spójne, logiczne i konsekwentne. Jest szczere i niewydumane, oparte na realiach.
Spotkanie dla mnie bardzo miłe, bardzo konstruktywne. Takie, podczas którego uczestnicy mają taki sam wpływ na jego kształt, co i prowadzący. Lubię tak.
Mimo, iż pierwszą godzinę (do pierwszej kawy) walczyłam z opadającymi powiekami, mimo ciągłego zerkania na komórkę i wysyłania ukradkiem sms'ów - było wspaniale.
A Aurora w tym czasie przeżywała nieliche przygody. Wypieszczona przez obiedwie babcie i CiotKaszydło, została następnie porwana i zdeprawowana!
Najbardziej w całym przedsięwzięciu bałam się popołudniowej drzemki. Ora zasypia we dnie przy piersi. Budzi się w rozmaitych humorach. Obawiałam się, że zacznie płakać i Babcie nie podołają. Zostawiłam nawet dyspozycje, że gdyby Progenitura była marudna to Babcia może wrzucić ją w fotelik i zawieźć mi na warsztaty (pytałam wcześniej Agnieszkę o zgodę na taką ewentualność).
Nie doceniłam sprytu własnej Macierzy.
Otóż, kiedy Dzidziołka zaczęła robić maślane oczka i ziewać, Jej Babcia niecnie wrzuciła ją w WÓZEK (!!!) i uprowadziła (na rynek, po zakupy).
(Wózek jest pozostałością po dzieciach kuzyna i rezyduje u Prababci Ory, która to Prababcia zabunkrowała go u siebie na właśnie takie zbrodnicze okazje ;) ).
Orka limuzynę zaakceptowała i podczas podróży zasnęła. Tu Babcia wpadła w lekką panikę, bo nie umiała opuścić siedzenia, żeby Dziecko mogło wygodnie leżeć, więc... Wiozła Gżdacza z przednimi kołami w powietrzu. Bo Babcia dla wygody Wnuczki zrobi wiele.
Po powrocie Ora kontynuowała sen w wózku, i właśnie kiedy Babcia przygotowywała się do szybkiej jazdy do mnie, z płaczącym po obudzeniu-się-bez-rodziców Dziewczęciem - wrócił z pracy Tatko.
Kiedy wracałam po warsztatach oboje czekali mnie w oknie, przy czym Tygryska na mój widok rozpłakała się rzewnymi łzami.
Do dziś mnie pilnuje, może nie histerycznie, ale raczej muszę chodzić "na krótkiej smyczy" ;)
A na Dzień Babci i Dzień Dziadka Ora wykonała pierwsze swoje (prawie)samodzielne laurki:
Kwiatek malowała Wnuczka. Mama dodała tylko kilka, nieistotnych dla rangi dzieła, detali.
Kiepskie, bo z telefonu.
Po prawdzie, to Artystkę bardziej interesowało maczanie pędzla (i łapek) w wodzie, niż malowanie, ale efektem ubocznym maczania stało się kilka akwareli ;)
A teraz "apki, apki!" (myć łapki).
Praprababci (mojej Prababci) Teresce, Prababci (wel Babci) Marysi, Babci Wandzie, Babci Iwonie i Dziadkowi Bogdanowi życzymy wszystkiego tak radosnego, jak ten uśmiech :D
Po raz pierwszy Dzięcielina ostała się bez Mamci i Tatki z Prababcią jeno!!!
Dziś, na jakieś pół godziny. W ramach eksperymentu.
Ja wiem, że dla większości ludzi to żadne halo w odniesieniu do takiego dorosłego pełzaka (toddler'a z angielskiego), ale dla mua i owszem.
Dziecko pożegnało się ze mną bez większych emocji przy drzwiach, zrobiło pa pa przez okno, i... I nic. Zadzwoniłam po jakichś 100 metrach. Zajęte. W panice, że Młoda na pewno rozpacza, a Babcia nie może się do mnie dodzwonić już zawracałam, ale zadzwoniłam jeszcze na babciną stacjonarkę (niektórzy jeszcze posiadają takie cuda ;) ) i okazało się, że Szarotka moja Alpejska bawi się w najlepsze, a Babcia... plotkuje z moją Macierzą!!!
Zrobiłam spokojnie (no, prawie) zakupy (z jedną ręką non stop na telefonie), wróciłam. Dziewczę przywitało się, a jakże, nawet radośnie, ale żeby jakieś euforyczne rzucanie na szyję i dziki szał szczęścia, to niekoniecznie. Ehhh... :D
Pakujemy się.
Eksmitowaliśmy choinkę.
A pisałam już, że uwielbiam TAKĄ zimę. Parę dni temu, kiedy wieczorem wychodziliśmy od Babci, prawie potrącił nas... łyżwiarz! Serio, serio! Nie wiem, czy ten z filmu, ale autentyczny. Myślę o namówieniu Przemka na rekonstrukcję wikińskich łyżew :D
Po pierwsze: znów wpadłam w rytm spotkań Grupy Wsparcia Mam Karmiących i Klubu Kangura. Dziś byliśmy we trójkę. Tłok, jak na Marszałkowskiej. Motaliśmy, demonstrowaliśmy, pokazywaliśmy, radziliśmy i opowiadaliśmy - chusty, o chustach, w chustach i z chustami - przez większą część spotkania. Na koniec "stara gwardia" została na ploty.
Po drugie: znów jest u nas zima. Rano z Przemkiem rzucaliśmy się śnieżkami (pod czujnym okiem Córki). Widzieliście już to?
Tak, to u nas :D
Cudnie jest, naprawdę.
Po trzecie: wpadliśmy w wir rekonstrukcyjny. Prace nad namiotem trwają, Igul wydłubał mi z drewna widełki (lucet), i teraz dziergam sobie sznurki na trzy sposoby, a jak mi wydłubie ciężarki, to i na cztery, obszywać się trzeba dalej i ozdabiać, sprzęt kompletować, mam masę nowych pomysłów i zero na nie czasu, że o kasie nie wspomnę.
A jakby tego wszystkiego było mało (po czwarte) - w połowie lutego czeka nas przeprowadzka. Z przyczyn obiektywnych, od nas niezależnych. Dowiedzieliśmy się przed świętami, z zaskoczenia i wbrew naszym planom. W sumie lepiej, że przed tym, jak ruszyliśmy z drugim etapem remontu, ale i tak przeorało nam to całkowicie jakoś-tam-już-zaplanowaną przyszłość.
Wracamy poniekąd na stare śmiecie - do mieszkania w którym mieszkaliśmy przed ślubem. Z o połowę mniejszym metrażem, dwa razy wyższym standardem, mikro ogródkiem i o dwie długie przesiadki komunikacją miejską od centrum. Z wanną, bez piekarnika.
Echhh...
Za to rzut beretem od nas płynie sobie całkiem miła rzeczka. Nawet plażę ma :D
Nie mniej wizja przeprowadzki, zwłaszcza z Tygryską, przeraża mnie dużo bardziej niż nieco.
Pakowanie już zaczęliśmy, pozostaje jeszcze kwestia co musimy zostawić, albo gdzieś zutylizować, bo do "starego-nowego" mieszkania zwyczajnie się nie zmieści.
Za to Ora komunikuje się kiwaniem. Znaczy kiwa potakująco głową. I tak się szczerzy przy tym, że nie można mieć wątpliwości, o co Jej chodzi.
Wczoraj weszłyśmy do sklepu. Kiedy przechodziłyśmy przez dział z pieczywem, Dzibdziołka zaczęła pokrzykiwać "Buli, buli, buli". Odpowiedziałam Jej "buli-buli" i szłam dalej, zagarniając po drodze bochenek chleba. Jednak kiedy opuszczałyśmy już chlebowe regały - okrzyki Małoletniej przybrały znacząco na sile, nabrały tonu głębokiej rozpaczy, a Jej wygibasy zyskały kierunek do-koszykowy.
- Buły? Że bułkę chcesz? Chlebek??
Energiczne kiwnięcie głową prawie-urywające-kark połączone z uśmiechem od-ucha-do-ucha-kot-z-Cheshire-się-chowa upewniły mnie w przekonaniu, że moje podejrzenia są słuszne. Kolejne dziesięć minut spędziłam więc stojąc w kolejce w dziale mięsnym i przez ramię dokarmiając Córkę kawałkami odrywanymi sukcesywnie z bochenka...
Taaaaaaaaaa...
Podczas dalszej części zakupów nabyłam też sobie silikonową foremkę do chleba. Przypadkiem jest ona w kolorze składanej wanienki mojego Dziewczęcia, którego to sprzętu zwykła Ona używać w charakterze lądowego czółna. Cóż zrobiła moja słodka Ptaszka przy wyjmowaniu zakupów w domu? Capnęła foremkę, obejrzała, pomyślała... I do niej wlazła. Dodam, że była to standardowa foremka, na standardowe bochenki, nie zaś do pieczenia czternastomiesięcznych pannic.
Pannica i foremka o dziwo mają się dobrze.
A dziś na fawor nakarmienia mlekiem (mojej produkcji), zasłużyli w oczach Jej Szczodrości: pluszowy lew z Klubu Kangura, oraz... CiotKaszydło. Ciotka Aurory przyjechała dziergać ze mną sznurki. Ora świetnie się z nią bawiła i w pewnym momencie zakomunikowała mi mową cmoktająco-miganą, że mam Ciotce dać mleka. Obiekt tak wielkiej łaski dostał ataku śmiechu, a mi z najwyższym trudem udało się odwieść Córkę od tego pomysłu.
Brałam udział w kilku finałach jako wolontariuszka (w tym też planowaliśmy, ale w końcu nie wypaliło), a że warto - już się przekonałam, bo to właśnie na "sprzęcie z serduszkiem" Aurora po urodzeniu miała badany słuch.
P.S. Byłabym zapomniała! Byliśmy na kolejnej kontroli u Kardiologa. Niedźwiadka, jak zobaczyła Panią Dohtor, ryknęła wielkim głosem (Nie dziwię się. Kobita patrzy na Was jakbyście zamordowali jej chomika, mówi tonem i głosem sierżanta sztabowego, i od razu rzuciła się do Młodej z zimnym stetoskopem. Sama bym ryknęła.), wobec czego rzeczona uznała, że nie ma sensu robić USG serducha na siłę (no to Ci dopiero niespodzianka :D), i poprzestawszy na osłuchaniu pompki stetoskopem orzekła, że:
a) jak przy takim wrzeszczeniu nie słychać szmerów w sercu to ich na milion procent nie ma,
b) Dziecko jest zdrowe jak rydz i tak należy je traktować (tzn. jak zdrowe dziecko, nie jak grzyba ;) ),
c) a jak dojdzie do jakiego-takiego rozumu (czyli w wieku ok. 2,5 roku) mamy się zgłosić na to USG, które - miejmy nadzieję - ostatecznie zakończy naszą przygodę z kardio.