wtorek, 29 stycznia 2013

Taka historia

Dokładnie pięć lat temu Robert Kasprzycki zagrał koncert w Rockerze.
Poszliśmy na niego Ja i On, wyszliśmy My.
Taka historia :)
Niektórzy mają "swoje" melodie, My mamy "nasz" smak. Ciasteczka migdałowocynamonowe, w kielonkach (To nie są wazoniki! To gliniane kubeczki, bardzo umiejętnie udające wczesne średniowiecze! :D) gruzińskie wino (uwieeeeelbiam), świeczka jedyna, jaka jeszcze nie została zapakowana w karton :D
To też wtedy śpiewał. Tak mi się zdaje. W sumie niewiele pamiętam muzyki z tego koncertu. Sorry Robert ;)
Pin It Now!

piątek, 25 stycznia 2013

Jej Stanowczość, szarża na reniferze, zapudłowana i o nieodstawianiu w ogóle

Ona:
  • Okrąża mnie kiedy siedzę (na własnych nożętach), staje za mną i usiłuje mi wleźć "na barana", albo klepie obiema rączkami, pokrzykując: "pecy, pecy!".
  • Kiedy pytam czy życzy sobie tego lub owego - bardzo głośno, wyraźnie i radośnie odpowiada "Tak!" (z obowiązkowym kiwnięciem główką i obłędnym uśmiechem) lub "Nie!" (z kręceniem i takim samym wyrazem twarzy). Czyni to tak stanowczo, że nie śmielibyście się z Nią kłócić :D
  • Kiedy wieczorem, w łóżku, ma już dość kulania między Nami, zarządza: "Pać!", czeka aż odchylę kołdrę, układa się na boku, po czym komunikuje: "Mleko!". I wszystko jasne :D
  • Sklasyfikowała wszystkie babcie jako jeden gatunek, który robi to, co sobie wnuczka życzy. Doświadczenia poczynione głównie na moich antenatkach przeniosła na Świekrę (moją, własnej się nie dorobiła jeszcze) i podczas Dniowo-Babciowej wizyty kazała się nosić, pokazywać światełka, majtać firanką i ogólnie zabawiać na wszelkie sposoby. Nieco zaskoczona Babcia (która ma z Wnuczką nieco rzadszy kontakt) - jak to babcia - dała się Dziewczęciu owinąć wokół maleńkiego palca.
  • Karmiąca się metodą BLW Dziewczyna papkę na oczy widziała jedynie podczas konsumpcji zupy-kremu. Ostatnio otworzyliśmy sobie na kolację słoik musu z jabłek (bezcukrowy, własnej produkcji). Dziecko wzięło łyżeczkę  i... koncertowo wypluło, czyniąc z ust końcówkę rozpryskującą. Strach się bać co by było, gdybyśmy próbowali innej metody ;) (Zaznaczam, że jabłka Niedźwiadka lubi w ogóle, a te były pyszne).
  • Gada jak najęta. Po polsku i po Orzemu. Z mimiką i gestykulacją, że głowę dasz sobie uciąć, że wie co mówi, tylko odbiorca jakiś niedouczony, po ludzku nie rozumie. I potrafi tak pół godziny. Boska jest. Parę razy chciałam Ją nagrać, ale niestety, jak widzi aparat, to krzyczy "oko, oko!" i chce się oglądać na wyświetlaczu :/
  • Po dzieciach kuzyna (tych od wózka) odziedziczyła pudła ciuchów i zabawek. Większość przekazaliśmy dalej, bo delikatnie mówiąc nasze gusta się nie pokrywają, ale pozostał hicior nad hiciory: czerwony, pompowany renifer do hopsania. Ochrzczony szlachetnym imieniem Remigiusz jest ukochanym obiektem młodocianej Amazonki.  
Szarża na reniferze albo nowatorskie ujęcie Walkirii.
  • Drugim odziedziczonym rekwizytem jest pół-miękka lalka typu "bobas", realistycznych rozmiarów. Zatrzymaliśmy ją w celu wypchania kocim żwirkiem (żeby dociążyć) i wykorzystania jako pomocy do nauki chustowania. Młoda najpierw się jej nieco obawiała, bo Kacper miał wmontowany mechanizm wrzeszcząco-płaczący, ale kiedy już Przemko wypruł mu elektroniczne bebechy, a Aurora ustaliła, że jakby nie naciskać na brzuszek - i tak lala nie przemówi, oraz odkąd przebrałam jejmościa w stare orzyne ciuszki - jest Jej wielką miłością. Hołubiony, tulony, całowany, karmiony (również moją piersią), okrywany kocykiem, strofowany za zgubienie czapki i wleczony wszędzie. Ora domaga się również, by sadzać go za Nią na Remiku. Całkiem nieźle wklinowuje się między Nią a ogon, ale przy galopie nie wytrzymuje napięcia ;)
Aurora i Kacper na Remigiuszu
  • Namiętnie daje "cieś", czyli rączkę na przywitanie. Najpierw jedną. Potem drugą.
  • Szuka pępka. U siebie, u Taty i u mnie. W ostatnim przypadku najpierw klasycznie - podciągając bluzkę. Potem nurkując, od strony dekoltu. Myśli, że zniknie, czy jak?
  • Kiedyś pokazałam Jej jak pachnie mięta (hoduję w skrzynce, na oknie). Powąchała, po czym zjadła. Odtąd kiedy koło niej przechodzimy pociąga noskiem i żąda kolejnej porcji :D
  • W dom piętrzą się kartony szykowane do przeprowadzki. Dziś Dziecko zapragnęło wleźć do największego. Spędziła tam rozkoszny kwadransik - cała szczęśliwa. Zaoponowała przeciwko dokwaterowaniu Jej Puchata. Zażądała zaoprowiantowania w wafelki. Wylazła dopiero, jak Matka chciała (bez Niej!!!) udać się do kuchni.
Orka w pudle
Ja:
Chyba zostałam "wózkarą" bez wózka.
Otóż ostatnio wymuszam. "Na dziecko" wymuszam. Konkretnie miejsce siedzące w tramwajach :D
Z Dzieckiem na plecach porusza się człowiek jednak nieco inaczej. Dodatkowo ma mniejszą kontrolę nad interakcją Dzieć - reszta świata. No i na siedząco jest ogólnie bezpieczniej.
Kiedy więc ostatnio wchodzę do zatłoczonego pojazdu, w którym wszyscy siedzący uporczywie wpatrują się w szybę/własne kolana (tym z książkami wybaczam ;) ) - namierzam natychmiast miejsce oznaczone znaczkiem matki z dzieckiem, po czym atakuję jak kobra (Która połknęła średniej wielkości owcę. Że to nie kobra była, i że słonia? Oj tam, oj tam.).
W jednym modelu mknącym po szczecińskich torowiskach taka plakietka jest nad dwoma miejscami, zwróconymi do siebie. Mknę tam niedawno i zagaduję do dwóch średnio-wiekowo-zaawansowancyh mężczyzn (jeden okno, drugi kolana): "To który z Panów mi ustąpi?".
Muhahahaha :D Jakież to było zrywanie się z miejsca, standardowe "Och, nie zauważyłem Pani" itp. itd.
Czasami po prostu pokazuję paluchem na znaczek. Taka wygodna jestem i roszczeniowa, a co!

Byłam na wizycie kontrolnej u mojego wężo-gina. A właściwie to u jakiejś całkiem obcej ginekolożki, bo - jak się okazuje - mój wężo-gin już nie będzie pracował w mojej ulubionej poradni. Zastąpi go albo znany mi doktor (przypadkiem mąż mojej znajomej z harcerstwa :D), albo owa właśnie niewiasta. O ile pierwsza opcja nie budzi moich żadnych zastrzeżeń, o tyle druga jest mi wybitnie nie na rękę! Z przyczyn, których nie umiem merytorycznie uzasadnić, nie mam zaufania i nie lubię kobiet-ginekolożek. No nic nie poradzę po prostu, tak mam i już.

W dodatku babeczka zraziła mnie kręceniem. Konkretnie zapytałam, czy lek, który mi przepisuje nie koliduje z karmieniem. Na co ona, że ona jako lekarz nie może mi powiedzieć, że mogę karmić i go brać, ale że w zasadzie myśli, że nie ma wpływu. !!!???
Dzięki wszystkim bóstwom, które akurat słuchają, za doradczynie laktacyjne (Małpo - dzięki nieustające).


W tym momencie asystująca jej pielęgniarka (przypadkiem znajoma mojej Mamy, a więc i mnie znająca) zapytała z brwią zmarszczoną:
- A ile Ona już ma?
- 14 i pół miesiąca.
- No to może już czas odstawić?
- Wolę poczekać, aż sama się odstawi.
- No nie wiem. Może być tak, że nie odstawi się w ogóle.
- Nieee, wie Pani, osiemnastolatki już nie chcą pić z maminego cycka.
- Nie, no aż tak to nie. Ale mogą być problemy potem.
- Wie Pani co, ja jestem niereformowalna, nie warto mnie nawracać.

Czego i Wam życzę ;)

P.S. Hasło uliczne dla Szczecinian na dziś: A żeby ich stonka zeżarła!
P.S.2 Przez sen też gada i się chichra :D
P.S.3 Startujemy, więc wiecie co robić :)
SMS o treści A00298 Na numer 7122
Pin It Now!

środa, 23 stycznia 2013

O wózkowej demoralizacji lub uwiezieniu, spotkaniu z Agnieszką i Wielkim Dniu

Łojoj!
Ponieważ eksperyment się udał - poszliśmy za ciosem i w sobotę Młoda została w asyście Babci i Prababci na - UWAGA - pięć długich godzin!
Matka w tym czasie, kosmicznie niewyspana i zdenerwowana jak nie wiem, z ręką na telefonie, pogalopowała na warsztaty z Agnieszką Stein.

Warsztaty nt. wychowania bez kar i nagród (o czym jeszcze napiszę). Bardzo trafia do mnie Agnieszkowe ujęcie rodzicielstwa bliskości. Jest spójne, logiczne i konsekwentne. Jest szczere i niewydumane, oparte na realiach.
Spotkanie dla mnie bardzo miłe, bardzo konstruktywne. Takie, podczas którego uczestnicy mają taki sam wpływ na jego kształt, co i prowadzący. Lubię tak.

Mimo, iż pierwszą godzinę (do pierwszej kawy) walczyłam z opadającymi powiekami, mimo ciągłego zerkania na komórkę i wysyłania ukradkiem sms'ów - było wspaniale.

A Aurora w tym czasie przeżywała nieliche przygody. Wypieszczona przez obiedwie babcie i CiotKaszydło, została następnie porwana i zdeprawowana!

Najbardziej w całym przedsięwzięciu bałam się popołudniowej drzemki. Ora zasypia we dnie przy piersi. Budzi się w rozmaitych humorach. Obawiałam się, że zacznie płakać i Babcie nie podołają. Zostawiłam nawet dyspozycje, że gdyby Progenitura była marudna to Babcia może wrzucić ją w fotelik i zawieźć mi na warsztaty (pytałam wcześniej Agnieszkę o zgodę na taką ewentualność).

Nie doceniłam sprytu własnej Macierzy.
Otóż, kiedy Dzidziołka zaczęła robić maślane oczka i ziewać, Jej Babcia niecnie wrzuciła ją w WÓZEK (!!!) i uprowadziła (na rynek, po zakupy).

(Wózek jest pozostałością po dzieciach kuzyna i rezyduje u Prababci Ory, która to Prababcia zabunkrowała go u siebie na właśnie takie zbrodnicze okazje ;) ).

Orka limuzynę zaakceptowała i podczas podróży zasnęła. Tu Babcia wpadła w lekką panikę, bo nie umiała opuścić siedzenia, żeby Dziecko mogło wygodnie leżeć, więc... Wiozła Gżdacza  z przednimi kołami w powietrzu. Bo Babcia dla wygody Wnuczki zrobi wiele.

Po powrocie Ora kontynuowała sen w wózku, i właśnie kiedy Babcia przygotowywała się do szybkiej jazdy do mnie, z płaczącym po obudzeniu-się-bez-rodziców Dziewczęciem - wrócił z pracy Tatko.

Kiedy wracałam po warsztatach oboje czekali mnie w oknie, przy czym Tygryska na mój widok rozpłakała się rzewnymi łzami.

Do dziś mnie pilnuje, może nie histerycznie, ale raczej muszę chodzić "na krótkiej smyczy" ;)


A na Dzień Babci i Dzień Dziadka Ora wykonała pierwsze swoje (prawie)samodzielne laurki:

Kwiatek malowała Wnuczka. Mama dodała tylko kilka, nieistotnych dla rangi dzieła, detali.

Kiepskie, bo z telefonu.
Po prawdzie, to Artystkę bardziej interesowało maczanie pędzla (i łapek) w wodzie, niż malowanie, ale efektem ubocznym maczania stało się kilka akwareli ;)
A teraz "apki, apki!" (myć łapki).
Praprababci (mojej Prababci) Teresce, Prababci (wel Babci) Marysi, Babci Wandzie, Babci Iwonie i Dziadkowi Bogdanowi życzymy wszystkiego tak radosnego, jak ten uśmiech :D
Pin It Now!

piątek, 18 stycznia 2013

Olaboga!

Po raz pierwszy Dzięcielina ostała się bez Mamci i Tatki z Prababcią jeno!!!
Dziś, na jakieś pół godziny. W ramach eksperymentu.

Ja wiem, że dla większości ludzi to żadne halo w odniesieniu do takiego dorosłego pełzaka (toddler'a z angielskiego), ale dla mua i owszem.

Dziecko pożegnało się ze mną bez  większych emocji przy drzwiach, zrobiło pa pa przez okno, i... I nic. Zadzwoniłam po jakichś 100 metrach. Zajęte. W panice, że Młoda na pewno rozpacza, a Babcia nie może się do mnie dodzwonić już zawracałam, ale zadzwoniłam jeszcze na babciną stacjonarkę (niektórzy jeszcze posiadają takie cuda ;) ) i okazało się, że Szarotka moja Alpejska bawi się w najlepsze, a Babcia... plotkuje z moją Macierzą!!!

Zrobiłam spokojnie (no, prawie) zakupy (z jedną ręką non stop na telefonie), wróciłam. Dziewczę przywitało się, a jakże, nawet radośnie, ale żeby jakieś euforyczne rzucanie na szyję i dziki szał szczęścia, to niekoniecznie. Ehhh... :D

Pakujemy się.
Eksmitowaliśmy choinkę.
A pisałam już, że uwielbiam TAKĄ zimę. Parę dni temu, kiedy wieczorem wychodziliśmy od Babci, prawie potrącił nas... łyżwiarz! Serio, serio! Nie wiem, czy ten z filmu, ale autentyczny. Myślę o namówieniu Przemka na rekonstrukcję wikińskich łyżew :D

Stąd

Pin It Now!

niedziela, 13 stycznia 2013

Notka z dwoma sercami w ogonie

Po pierwsze: znów wpadłam w rytm spotkań Grupy Wsparcia Mam Karmiących i Klubu Kangura. Dziś byliśmy we trójkę. Tłok, jak na Marszałkowskiej. Motaliśmy, demonstrowaliśmy, pokazywaliśmy, radziliśmy i opowiadaliśmy - chusty, o chustach, w chustach i z chustami - przez większą część spotkania. Na koniec "stara gwardia" została na ploty.

Po drugie: znów jest u nas zima. Rano z Przemkiem rzucaliśmy się śnieżkami (pod czujnym okiem Córki). Widzieliście już to?
Tak, to u nas :D

Cudnie jest, naprawdę.

Po trzecie: wpadliśmy w wir rekonstrukcyjny. Prace nad namiotem trwają, Igul wydłubał mi z drewna widełki (lucet), i teraz dziergam sobie sznurki na trzy sposoby, a jak mi wydłubie ciężarki, to i na cztery, obszywać się trzeba dalej i ozdabiać, sprzęt kompletować, mam masę nowych pomysłów i zero na nie czasu, że o kasie nie wspomnę.

A jakby tego wszystkiego było mało (po czwarte) - w połowie lutego czeka nas przeprowadzka. Z przyczyn obiektywnych, od nas niezależnych. Dowiedzieliśmy się przed świętami, z zaskoczenia i wbrew naszym planom. W sumie lepiej, że przed tym, jak ruszyliśmy z drugim etapem remontu, ale i tak przeorało nam to całkowicie jakoś-tam-już-zaplanowaną przyszłość.

Wracamy poniekąd na stare śmiecie - do mieszkania w którym mieszkaliśmy przed ślubem. Z o połowę mniejszym metrażem, dwa razy wyższym standardem, mikro ogródkiem i o dwie długie przesiadki komunikacją miejską od centrum. Z wanną, bez piekarnika.
Echhh...

Za to rzut beretem od nas płynie sobie całkiem miła rzeczka. Nawet plażę ma :D

Nie mniej wizja przeprowadzki, zwłaszcza z Tygryską, przeraża mnie dużo bardziej niż nieco.

Pakowanie już zaczęliśmy, pozostaje jeszcze kwestia co musimy zostawić, albo gdzieś zutylizować, bo do "starego-nowego" mieszkania zwyczajnie się nie zmieści.

Za to Ora komunikuje się kiwaniem. Znaczy kiwa potakująco głową. I tak się szczerzy przy tym, że nie można mieć wątpliwości, o co Jej chodzi.

Wczoraj weszłyśmy do sklepu. Kiedy przechodziłyśmy przez dział z pieczywem, Dzibdziołka zaczęła pokrzykiwać "Buli, buli, buli". Odpowiedziałam Jej "buli-buli" i szłam dalej, zagarniając po drodze bochenek chleba. Jednak kiedy opuszczałyśmy już chlebowe regały - okrzyki Małoletniej przybrały znacząco na sile, nabrały tonu głębokiej rozpaczy, a Jej wygibasy zyskały kierunek do-koszykowy.
- Buły? Że bułkę chcesz? Chlebek??
Energiczne kiwnięcie głową prawie-urywające-kark połączone z uśmiechem od-ucha-do-ucha-kot-z-Cheshire-się-chowa upewniły mnie w przekonaniu, że moje podejrzenia są słuszne. Kolejne dziesięć minut spędziłam więc stojąc w kolejce w dziale mięsnym i przez ramię dokarmiając Córkę kawałkami odrywanymi sukcesywnie z bochenka...
Taaaaaaaaaa...

Podczas dalszej części zakupów nabyłam też sobie silikonową foremkę do chleba. Przypadkiem jest ona w kolorze składanej wanienki mojego Dziewczęcia, którego to sprzętu zwykła Ona używać w charakterze lądowego czółna. Cóż zrobiła moja słodka Ptaszka przy wyjmowaniu zakupów w domu? Capnęła foremkę, obejrzała, pomyślała... I do niej wlazła. Dodam, że była to standardowa foremka, na standardowe bochenki, nie zaś do pieczenia czternastomiesięcznych pannic.
Pannica i foremka o dziwo mają się dobrze.

A dziś na fawor nakarmienia mlekiem (mojej produkcji), zasłużyli w oczach Jej Szczodrości: pluszowy lew z Klubu Kangura, oraz... CiotKaszydło. Ciotka Aurory przyjechała dziergać ze mną sznurki. Ora świetnie się z nią bawiła i w pewnym momencie zakomunikowała mi mową cmoktająco-miganą, że mam Ciotce dać mleka. Obiekt tak wielkiej łaski dostał ataku śmiechu, a mi z najwyższym trudem udało się odwieść Córkę od tego pomysłu.

A już jutro najgorętszy dzień w roku. Gracie?
Stąd
Brałam udział w kilku finałach jako wolontariuszka (w tym też planowaliśmy, ale w końcu nie wypaliło), a że warto - już się przekonałam, bo to właśnie na "sprzęcie z serduszkiem" Aurora po urodzeniu miała badany słuch.

P.S. Byłabym zapomniała! Byliśmy na kolejnej kontroli u Kardiologa. Niedźwiadka, jak zobaczyła Panią Dohtor, ryknęła wielkim głosem (Nie dziwię się. Kobita patrzy na Was jakbyście zamordowali jej chomika, mówi tonem i głosem sierżanta sztabowego, i od razu rzuciła się do Młodej z zimnym stetoskopem. Sama bym ryknęła.), wobec czego rzeczona uznała, że nie ma sensu robić USG serducha na siłę (no to Ci dopiero niespodzianka :D), i poprzestawszy na osłuchaniu pompki stetoskopem orzekła, że:
a) jak przy takim wrzeszczeniu nie słychać szmerów w sercu to ich na milion procent nie ma,
b) Dziecko jest zdrowe jak rydz i tak należy je traktować (tzn. jak zdrowe dziecko, nie jak grzyba ;) ),
c) a jak dojdzie do jakiego-takiego rozumu (czyli w wieku ok. 2,5 roku) mamy się zgłosić na to USG, które - miejmy nadzieję - ostatecznie zakończy naszą przygodę z kardio.
Pin It Now!