środa, 25 lipca 2012

Szmata

czyli notka zamówiona.

Przemko pytał mnie wczoraj, czemu nie piszę o tym, na czym polega RB, jakie są zalety chustowania, jak stosować BLW, itp.
Cóż, ten blog nigdy nie miał być blogiem typu poradnikowego. Takie blogi czytam i cenię (te dobre naturalmą ;) ), ale nie mam ambicji być autorką jednego z nich. Moja wiedza na wyżej wymienione tematy ma źródła w tym, co ktoś już zbadał/napisał i we własnej refleksji, praktyce, i doświadczeniu.

Tego co ktoś już napisał kopiować mi się nie chce. Podaję źródła, kiedy uznam to za przydatne. Przepisywać własnymi słowami tego, co ktoś już raz i dobrze napisał nie lubiłam nawet w podstawówce.

O refleksjach i praktyce piszę. Z pracy trenerki-kształceniowca w organizacjach pozarządowych zostało mi upodobanie do form warsztatowych i pracy na indywidualnych przypadkach.

Napisała do mnie Basia z Supłów. Z zamówieniem na notkę o chustowaniu. Ooo, tak, to ja mogę :D. Pozwalam sobie zamieścić pytania, bo tak będzie mi łatwiej :)

Basia napisała:
 O ile pamiętam, nie planowaliście kupić wózka. Strasznie mnie ciekawi jak wygląda chustowanie w wersji ortodoksyjnej;) (...) Ciekawi mnie więc taka techniczno-praktyczna strona chustowania (...)

1. Upały!!! Nie wyobrażam sobie motania go w takie upalne dni jak bywały ostatnio. Umarlibyśmy z przegrzania oboje i to niezależnie od jakości chusty. W zimę też by mi było ciężko, no ale wiem, że są specjalne ciuchy do chustowania i da się to zrobić. Ale jak sobie radzicie w upały?"
Na lato kupiliśmy chustę z domieszką bambusa. Jest bardzo lekka i przewiewna. Przy ekstremalnych temperaturach Młodą ładuję w samej pieluszce i kapeluszu. Ja, teoretycznie mogłabym i w samym staniku wskoczyć, ale póki co nie było mi na tyle gorąco. 
Sądzę, że przy tachaniu wózka po schodach byłabym podobnie spocona jak w chuście.  
Co do młodej - potówek nie ma, przegrzanie się nam nie zdarzyło, jest zadowolona, więc chyba jest OK, prawda :) 
Fakt, niekiedy mam mokrawe plecy, ale to mi się zdarzało i przy noszeniu plecaka w 30C. Dodam jeszcze, że motanie na plecach jest przewiewniejsze, niż z przodu. Nam akurat tak wyszło, że przód był zimą, a plecy latem :D.

Na zimę mamy chustę z kaszmirem i kurtkę dla dwojga, którą uwielbiam. Pod kurtkę sama ubieram się normalnie, a Orze oprócz tego, co ma na sobie standardowo, w mieszkaniu, dokładam ciepłe skarpety lub papucie, getry i kominiarkę. NIGDY nie zmarzłyśmy. Grzejemy się nawzajem jak termofory ;)

2. I czy Wasze kręgosłupy dobrze to znoszą? Nie odczuwacie zmęczenia czasem?
Mój kręgosłup wygięty leciutko w lewo i z patologiczną lordozą jest istotą wymagającą. Przemka w bojach zaprawiony, acz w odcinku piersiowym odczuwa pewne przeciążenia. 
Każdy kwadrans noszenia Dziecia na rękach dokładnie czuję wieczorem w krzyżu. Ale po chuście nigdy nic takiego mi się nie zdarzyło. Przemkowi raz, jak nie podociągał chusty i poszliśmy na dłuuugi spacer. Przy obecnej wadze Ździebełka (8kg niemal), gdybym zaryzykowała poważniejszą eskapadę z Nią z przodu - pewnie już też bym odczuła, ale na plecach jest idealnie.

3. Jak często i jak długo nosicie w ciągu dnia? Czy to jest jakoś regulowane potrzebami Orki- tzn wyczuwacie, że teraz potrzebuje noszenia? Zdarzało się, że się buntowała i nie chciała do chusty? Bo ja często miałam wrażenie, że Staśka motanie po prostu denerwuje, że się niecierpliwi i w ogóle, że noszenie nie jest wcale jego podstawową potrzebą. Ale jak potrzebował to oczywiście nosiłam, tylko wolałam "naręcznie", bo nie opłacało się wkładać wysiłku w motanie (tym bardziej, że nie idzie mi to zbyt sprytnie), no i w chuście i tak nie byłam w stanie nic zrobić poza noszeniem, mimo wolnych rąk. No bo wiadomo- prace kuchenne odpadają, raz podjęłam próbę poodkurzania w chuście, ale było to jakieś pokraczne i obawiałam się, że jakoś go stuknę czy się o coś potknę. No i bez sensu. Udaje Wam się coś zdziałać z Aurorą w chuście?
Ilość czasu, jaki Ora spędzała w chuście zmieniał się w zależności od etapu rozwoju. Na początku, kiedy była małym, nieruchawym tobołkiem - dochodziło podejrzewam i do 6h (nie mierzyłam, ale tak mi się zdaje). No bo tak: na spacer, zakupy, do przychodni, do znajomych - wszędzie w chuście. Do prac domowych - w chuście, do komputera, jak Młoda akurat chciała być blisko - w chuście.
Pilnowaliśmy, żeby po za chustą spędzała wystarczającą ilość czasu, żeby ćwiczyć motorykę. 
Z czasem, kiedy zrobiła się bardziej mobilna, chciała więcej swobody. Coraz częściej w domu pozostawała na macie/podłodze. 
W chuście nie wystarczało Jej już wtulenie w nas, ale chciała obserwować świat. Niecierpliwiła się, kiedy np. staliśmy lub siedzieliśmy bez ruchu, w jednym miejscu. Czasem dała się spacyfikować kołysaniem ;) 

Potem (5-6 miesiąc, choć u znajomych bywało i w 4) przyszedł tzw. okres prężenia i odpychania, ale akurat wtedy przerzuciliśmy się na plecy i przeszło bezproblemowo, bo Jej Wysokość była zachwycona nową perspektywą.
Chcę bardzo wyraźnie zaznaczyć, że nie używamy chusty WYŁĄCZNIE  "dla dobra Dziecka". To w równie dużej mierze kwestia NASZEJ przyjemności i wygody.
Regulowane było to potrzebami i Jej i naszymi. Jej potrzebą bliskości i kołysania, i naszymi potrzebami mobilności, wolnych rąk, życia towarzyskiego itp., itd...
Aurora bardzo dobitnie pokazuje, kiedy chce być blisko, chce na ręce. Wcześniej bardziej musieliśmy się domyślać, ale nie było to aż tak trudne :D Nie zawsze ją wtedy motamy, ale to bardzo wygodna opcja.  
Niekiedy denerwuje Ją proces wiązania, ale jak już dociągniemy węzeł - momentalnie się uspokaja i jest ok.
Są oczywiście chwile, kiedy akurat Córka ma inne plany, i do chusty nie chce. Albo już nie chce. Albo chce jeść. Widać (i słychać) to jak na dłoni i jest jaknajbardziej naturalne. Nie zdarza się jednak często. No, wtedy się ją wydobywa oczywiście. Co ciekawe, nigdy nie zdarzyło się to "w marszu".

Z Dzieckiem w chuście z przodu robiłam w domu wszystko, po za zmywaniem. Gotowałam, prałam, prasowałam, ścierałam kurze, pracowałam przy komputerze, czytałam książkę, odkurzałam, robiłam porządki w szafie i zmieniałam pościel. Nigdy się nie uszkodziłyśmy. Zmywać nie dawałam rady, bo miałam za krótki zasięg rąk i wzroku wtedy, ale już Mąż radzi sobie z tym wyśmienicie (ma ręce, jak wilk z "Czerwonego Kapturka" ;) ). A, szyło mi się niewygodnie.

Teraz (w plecaku) wykonuję tylko to, co da się zrobić na stojąco i jest na tyle interesujące, żeby Ora się nie znudziła. Gotowanie np. bardzo lubi, ale zmyć da mi góra cztery talerze i domaga się innej rozrywki ;)

4. Zakupy!;) Wiem, że jest to kwestia, którą da się rozwiązać na 100 sposobów, ale ja sobie bardzo cenię duży kosz w naszym wózku, jak popylam do supermarkjeta:) Nie wyobrażam sobie tachania siat z Młodym w chuście, musiałabym robić jakieś mikrozakupki w osiedlowych delikatesach.
No tutaj mamy trochę inaczej, bo zakupy supermarketowe robimy raz - dwa razy w miesiącu, z Przemkiem. Więc tachanie siat odpada całkiem. 
Codzienne zakupy chlebowo-jarzynowo-owocowe  bez problemu niosę w torbie na ramieniu i jednej siatce w garści. Nie przeszkadza mi to, ale czytałam o chustomamach, które inwestują w torby na kółkach (podaję jako ciekawostkę ;) ). A ja mam ten komfort, że nie mam problemu w ciasnych przejściach między regałami, kasami i ze schodkami.

5. Jest jeszcze taki argument za chustowaniem, że to dla dziecka rozwojowe bo więcej widzi niż z wózka. U nas to padło. No bo owszem, więcej widział w chuście niż w gondoli, ale akurat w tamtym okresie rozwojowym, to go świat otaczający zbyt mocno nie absorbował... a jak już zaczął absorbować, to chusta przegrała ze spacerówką. W dodatku dość szybko zaczął się domagać jazdy przodem do kierunku ruchu- wcale nie wolał patrzeć w moje oczy niestety... no a na plecach w życiu nie zamotam, ze strachu.

W tym przypadku przewagę chusty nad spacerówką widzę głównie w tym, że dziecko - w zależności od potrzeby - może rozglądać się dookoła, patrzeć na rodzica, albo wtulić się w niego, ograniczając dopływ bodźców.
W chuście widzi też z wyższej perspektywy, widzi więcej twarzy niż kolan ;). 

Ja noszę już prawie wyłącznie na plecach (jest mniej hardcorowe, niż wygląda), ale Przemko niekiedy jeszcze mota z przodu, i Młodej to specjalnie nie przeszkadza. Kręci łebkiem jak na śrubkach i rozgląda się dookoła.

No i choć ideę całym sercem popieram, to u nas się nie sprawdziło i nie wiem czy coś robię nie tak, czy Stanisław ma inne potrzeby, czy się dostatecznie nie wyedukowałam. Dlatego ciekawi mnie strona organizacyjna Waszego chustowania. I czy nigdy nie miałaś ochoty rzucić chusty i kupić wózka;) I czy rzeczywiście gra jest warta świeczki i jakie widzisz "efekty" chustowania:)

:D:D:D
PRZYSIĘGAM, że nigdy w życiu nie ciągnęło mnie do wózka. Z przerażeniem myślę, że może kiedyś Ora będzie go chciała. Dla mnie, dla nas, przy naszym trybie życia i preferencjach - chusta jest rozwiązaniem IDEALNYM.

Co do efektów - Aurora jest naszym pierwszym dzieckiem, więc niewielką mam skalę porównawczą. Nie wiem ile z tego, co obserwuję jest skutkiem chustowania, ile współspania, a ile po prostu cechami osobniczymi Młodej. 

Od znajomej (liderki szczecińskiego KK), mamy dwóch córek - ośmioletniej i rocznej, z których tylko młodsza jest chustowa - słyszałam, że różnica jest kolosalna.

Jeśli o nas chodzi:
  • Kolkę znamy wyłącznie z opowiadań. Nie mieliśmy, nie widzieliśmy. 
  • Rozwój motoryczny Orki został określony jako typ "Hej, do przodu!" ;)
  • Z chorób znamy katar.
  • Zęby zauważamy, jak już je widać.
  • Skoków rozwojowych domyślamy się, jak dziecko częściej chce na ręce.
  • Młoda płacze jak jest głodna. Po za tym prawie wcale. No może czasem jak mrówka/szczepienie/upadek/ktoś-się-z-Nią-nie-podzielił-tym-co-je. Naprawdę, naprawdę rzadko.
  • Jest pogodna, komunikatywna, spokojna. To nie tylko nasza obserwacja, ale potwierdzają to znajomi i nieznajomi.
  • Budzi się regularnie trzy razy w nocy na jedzenie. Nic po za tym.
A dla nas chusta jest ogromną wygodą, wolnością, komfortem. Możemy iść wszędzie, możemy zrobić wszystko. Nie wiem, czy więcej korzyści z chusty czerpie Ona, czy my :)

Dziękuję serdecznie za pytania, polecam się na przyszłość, pozdrawiam :)
Pin It Now!

wtorek, 24 lipca 2012

Twarze tłumu, czyli z patosem na końcu

Pod koniec koncertu "Kapeli..." (o którym pisałam poprzednio) Aurora stwierdziła, że Panowie Dźwiękowcy przegięli pałę i Ona jednak chce gdzieś dalej od tej ściany dźwięku. Szliśmy więc w kierunku do sceny przeciwnym, co dało nam okazję obserwowania twarzy tłumu (zwróconych w stronę sceny). Z uwagi na poziom decybeli porównaliśmy swoje wrażenia dopiero po opuszczeniu Jarmarku, ale okazały się zbieżne: Horror!

Miny po hasłem "jestem tu za karę", "nienawidzę wszechświata", "za nic na świecie nie pokażę, że się dobrze bawię", "czy ktoś na mnie patrzy?", etc., etc., etc...

Mam takie natręctwo, że uśmiecham się do siebie. Wiecie, jak siedzi na Was Młodociana Amazonka, podskakując radośnie, klepiąc Was piętami i wydając dzikie pomruki, to trudno się powstrzymać. Idę więc sobie ulicą, Orkę nie zawsze widać na pierwszy rzut oka, i zasadniczo spotykam się z trzema typami reakcji: a) uśmiech-za-uśmiech - zdecydowanie najrzadszy, choć przy dobrze widocznym Dzieciu szanse są większe :D; b) zdziwienie z domyślnym pukaniem-się-w-czoło; c) święte oburzenie, mina pełna niesmaku z podtekstem i-z-czego-się-tak-cieszysz-było-źle-jest-tragicznie-a-będzie-koszmarnie.

To smutne jest. Smutne to nasze zakompleksione, znękane, samotne, rozgoryczone, zawstydzone i przemęczone społeczeństwo. Przepełnione agresją i jadem. Potrzebą przerzucenia odrobiny swojego nieszczęścia na innych. I w realu, i w sieci. Młodzież, matki, babcie osiedlowe, wyrostki, sąsiadki z okna i z blogu. Z ławki w kościele. Z pokolenia na pokolenie.

Nie chcę, żeby Ora miała wokół siebie takie twarze. Wiem, że nie uchronię jej od zetknięcia z nimi. Więc muszę zaszczepić. Dlatego szukam ludzi, którzy uśmiechają się na ulicy (zwłaszcza z dziećmi ;) ). Dlatego chcę Jej pokazać, że można inaczej. Dlatego priorytetem dla mnie jest to, żeby była szczęśliwa i pełna radości. Nie dobra - bo taka jest z urodzenia. Nie "grzeczna" (brrrr), nie "zaradna" (bo taka też jest). Ale pewna siebie, umiejąca czerpać radość z wewnątrz i z zewnątrz, zagarniać szczęście oboma ramionami, i rozrzucać wokół.

Z innych inności.
  • Idą trzy zęby. Górna, lewa dwójka już wygląda z dziąsła, a dwa kolejne czuć pod palcem. Niemal-bezobjawowo.
  • Córa ma swoją pieśń przytulankową. Kiedy podchodzi do nas, wspina się i zaczyna wydawać dłuuuugi, modulowany pisk, jak mały kotek, to wiadomo, że będą mizianki-przytulanki. Klękamy!
  • Dostałam zamówienie na notkę o chustowaniu :D. Niedługo.

SPROSTOWANIE:
Na życzenie mojego oburzonego Męża informuję, że w poprzednim poście popełniłam przekłamanie. Otóż pierwszym prezentem, jaki otrzymałam (od Niego) na te urodziny (dwa tygodnie przed terminem) była bielizna osobista, której Wam nie opiszę i nie pokażę :D
Pin It Now!

sobota, 21 lipca 2012

Zdziecinnienie, przemoc i jarmark, czyli dzień z bajki

(pisane wczoraj)
W dniu ukończenia lat 31 wyglądam tak:
Z ręki, w ciemnym korytarzu, żeby zmarch nie było widać ;) I co, wyglądam na nobliwą matronę? :D

Skąd dowiedziałam się o teorii podpisu? O istnieniu gwiazdozbioru Ursa Maior? Skąd wiem, co znaczy "fugas chrustas"? Gdzie słyszałam pierwsze fragmenty muzyki klasycznej, folku i jazzu? Skąd wiem o niedźwiedziu ze Ślęży? Gdzie poznałam pierwsze utwory Ernesta Brylla? Skąd znam głosy Barbary Krafftówny, Ireny Kwiatkowskiej, Piotra Frączewskiego, Jana Kobuszewskiego, Gustawa Lutkiewicza, Krzysztofa Kowalewskiego, Wiktora Zborowskiego, Janusza Zakrzeńskiego, Artura Barcisia, Michała Bajora, Magdy Zawadzkiej, Emiliana Kamińskiego, Macieja Damięckiego, Mariana Kociniaka, Sióstr Winiarskich, Krzysztofa Kolbergera, Jerzego Bończaka, Bożeny Dykiel, Franciszka Pieczki, Bogusza Bilewskiego, Marka Kondrata, Anny Seniuk, Macieja Orłosia, Stanisławy Celińskiej, Gustawa Holoubka, Henryka Machalicy, Witolda Pyrkosza i całej plejady gwiazd? Skąd wiem, że łodzie się kiedyś dłubało, a płacono solą? Skąd znam takie słowa, jak klechda, rączy, ambaras, archiwum, dalibóg, zaciekle, gwardia, przedwieczne i milion innych? Skąd wiem, jak akcentować słowo "muzyka"? Skąd wiem, co to surma i smardz, i co się działo nad Gopłem? Kto mi powiedział, co znaczy "na oklep"? Kto mi wyostrzał dowcip i rozszerzał słownik czynny i bierny w nieskończoność? Kto uczył melodii i wyrabiał smak muzyczny?

Stąd, tu i one:

Pierwszym prezentem, jaki dziś (choć właściwie, to jeszcze wczoraj) dostałam od mojego Asolutnie-Cudownego-Męża, była cała kolekcja Bajek-Grajek (które, niestety nie płacą mi za tą notkę :/). Są to wydane na nowo (na płytach CD) bajki, których słuchałam namiętnie w dzieciństwie, z czarnych krążków. 
W końcu Mama odmawiała puszczania tych ulubionych, bo były tak zdarte, że co chwila się zacinały, trzeszczały i przeskakiwały (kto jest z pokolenia wiedzącego co to adapter - wie też o co chodzi ;) ).

Nie będę ściemniać, że był to prezent dla Córki. Owszem, będę je Jej puszczała, ale Dziecię było jedynie pretekstem do powrotu do dzieciństwa. Jenyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!

Słuchajcie, mówcie co chcecie, ale dziś takich bajek ze świecą szukać. Dopracowane i świetnej jakości, tak pod względem tekstu jak muzyki, wykonania, obsady - absolutnie doskonałe. Nie traktujące słuchacza (przypadkiem dziecka) jak idioty. Nie używające pseudomłodzieżowego slangu. Wartościowe. Mądre. Z nienachalnymi morałami. Dowcipne (na wysokim poziomie dowcipu). Piękne i wzruszające. 

Ich twórcy do swojego odbiorcy podchodzili z autentycznym szacunkiem. I to słychać i czuć (widać też).
Niestety współczesne wydania mają ujednoliconą i (moim zdaniem) nieco gorszą szatę graficzną, jeśli idzie o obwoluty. Te stare dużo bardziej mi się podobały. Można je zobaczyć, ale w miniaturze i to już nie to samo.

Ja do dziś pamiętam całe długie frazy tekstów. Z intonacją! Całe melodie potrafię nucić.

I możecie się śmiać, ale ze słuchawkami na uszach słuchałam ich do drugiej nad ranem. Starcze zdziecinnienie?
Czy historia w której są Indianie, wiedźma-zielarka, tańczące gwiazdy i romans mogła nie zostać moją ulubioną? Oczywiście nie mogła :D


A jeśli już przy szacunku dla odbiorcy jesteśmy, to podobnym pietyzmem wykonania cechowały się książeczki z serii "Poczytaj mi mamo". Też wznowione (niestety jeszcze nie wszystkie). Czytamy obecnie :)
Z innych inności (pisane dziś):
Dziecię moje pierworodne, wolnowypasane wygląda jak ofiara przemocy w rodzinie. Usiłując jednocześnie wspiąć się na schody na antresolę i czytać książeczkę poślizgnęła sobie rączkę i przydzwoniła polikiem w stopień. Odmówiła współpracy z mrożonką, więc ma siną krechę. Więcej szkód nie odnotowano.
Jej ostatnio ulubioną aktywnością jest przeginanie się do tyłu, zwisanie i obserwowanie świata z tej perspektywy :D:D:D Radosność.

A wczoraj tradycyjnie udaliśmy się na (z roku na rok bogatszy) Jarmark Jakubowy. Taką odpustowość to ja rozumiem. Dużo regionalnych atrakcji i (NAPRAWDĘ niemasowego) rękodzieła, mało plastiku i tandety. Nie, żeby idealnie, ale zdecydowanie bez porównania ze szmirą, jaką pod tym kontem stanowią np. "Dni morza".

Z upodobaniem posłuchaliśmy koncertu "Kapeli ze Wsi Warszawa" (na "Raz, dwa, trzy" już nie czekaliśmy). Niestety, na dzisiejszą "Dikandę" raczej nie dotrzemy :(

Bilans wyprawy: miód wyżerany prosto z plastra, kubas cydru (mrrrrrrrrrrr), słoik lipniaczka, dowiedzenie się, czym była nieszczęsna "sól z rogu jelenia" w przepisie na pierniki szczecińskie, parę pomysłów na własne wytwory, spotkanie dwóch nieznajomych chustomam i jednej znajomej, przyszłej, opad szczęki na widok OBŁĘDNEGO sękacza, wyśmianie do imentu nadmorskich oscypków (a ryb nigdzie nie było, niestety), potańczenie, poocieranie się o ludzi i ogólne zadowolenie.
Pin It Now!

czwartek, 19 lipca 2012

Zmysłowe przyjemności

Jestem osobą mocno zmysłowo ukierunkowaną. Nie(tylko) w tym sensie, o którym myślicie ;)
Uwielbiam wąchać, dotykać, smakować. Muzykę czuję w brzuchu i kręgosłupie. W dzieciństwie o rozpacz przyprawiały mnie drapiące rajstopy i swetry. Do dziś jestem bardzo wybredna jeśli chodzi o to, co dotyka mojej skóry.

Lubię jeść rękoma, czuć fakturę  i kształt jedzenia. Ale jak dotąd ograniczałam się do jedzenia w ten sposób potraw typu kolba kukurydzy, kanapka, udko z kuraka itp.

Jednak odkąd Jej Jutrzenkowość żywi się nie-tylko-mlekiem dokonuję nowych odkryć. O ile obiady jadamy sztućcami (Młoda już niekiedy też. Wczoraj złapała za nabity na widelczyk kawałek pomidora. Pomidor w łapce sprawdza się słabo, bo śliski jest i ucieka. Ale na widelcu - to zupełnie insza inszość ;) ), o tyle śniadania (jemy same najczęściej, bo Tatko już w pracy z reguły wtedy siedzi) pożeramy głównie ręcznie. Ja też, żeby Dziecię nie czuło się wyobcowane (i nie wyrywało Matce widelca z rąk, żeby się pobawić nową zabawką).

Jest to doświadczenie przyjemne i w pewnym stopniu wyzwalające. Lubię łamanie konwenansów. Lubię czuć bardziej. I Aurora chyba też.

 Bo niełatwo jest złapać taką cieciorkę, ale jak już się uda - co za satysfakcja! :D

Z innych inności:
Nie przekonywały mnie nigdy listy w stylu "top ten dla matki i dziecka", ale ku własnemu zaskoczeniu postanowiłam coś takiego popełnić. Nie, że najfajniejsze, ale że sprawdzone i okazały się strzałem w dziesiątkę. Po części zainspirowała mnie do tego Moja-Znajoma-Przyszła-Młoda-Mama. Szczegóły wkrótce.
Pin It Now!

wtorek, 17 lipca 2012

O przestrzeni, zdobywaniu, odkrywaniu, smoków kiełznaniu, pożeraniu i spaniu

Aurora ma cudowną zdolność interesowania się wszystkim dookoła. Wiele dzieci ma. Nawet niektórzy dorośli, którzy dziecko w sobie pielęgnują. Ale ja nie o tym. Otóż Córuś moja potrafi sama zająć sobie czas zwiedzając zakamarki mieszkania, badając przedmioty, gadając do siebie.

Nie znaczy to, że nie bawimy się z Gżdaczem. Oczywiście, że mamy czas na wspólne zajęcia i rozrywki. Ale dzień jest długi ;) Niekiedy ja zajmuję się jakąś działalnością okołodomową czy okołomojoosobową, a Ora ma czas dla siebie.

Towarzyszę jej wtedy z pewnego dystansu. Obserwuję (tak dla własnej ciekawości i fascynacji, jak i dla bezpieczeństwa), ale nie włączam się w jej działania bez zaproszenia. Pozwalam Jej badać świat na własną rękę. Poznawać własne możliwości. Nabierać wiary w swoje siły.

Jednym z filarów rodzicielstwa bliskości jest wzajemne zaufanie i płynące z niego poczucie bezpieczeństwa. To, że Ona ufa, że ja zareaguję zawsze, kiedy mnie wezwie i w związku z tym nie domaga się mojej nieustającej uwagi, i to, że ja ufam, że Ona wezwie mnie zawsze, kiedy będzie tego potrzebować, daje mi niesamowite poczucie komfortu i wewnętrznego spokoju.

Obrazek tak małego dziecka, bawiącego się samodzielnie budził czasami moje poczucie, że może jest zaniedbane, osamotnione, może powinnam zaproponować mu jakąś formę wspólnej zabawy albo pokazać mu, że jestem w pobliżu. Ale wiem, że to projekcja moich lęków, a nie Jej potrzeby. Mam cudownie komunikatywne Dziecko, które wie czego chce i potrafi to pokazać. Potrafi mnie zawołać z drugiego pokoju, kiedy chce "ubezpieczenia" w danej czynności. Potrafi podpełznąć, wspiąć się na mnie lub Przemka i przytulić najcudowniej w świecie. Nieziemska jest :)

To przekonanie o kompetentności swojego dziecka wydaje mi się szczególnie cenne dla rodziców, którzy jak DDA mają problem z nadkontrolą. Choć im właśnie szczególnie trudno jest zdobyć się na danie sobie i tej drugiej, niewielkiej  osobie wolności i obdarzenie ufnością. Ale warto podjąć ten trud. Dla dobra "obu stron", które przecież są jedną :)

Nasze samobieżne i wolne Dziecię wyzwala we mnie pasję obserwatorki dzikiej przyrody. No bo słuchajcie sami:

Podpełzła czujnie do kaloryfera. Jej sokoli wzrok dostrzegł pod nim element jeszcze-nie-zamontowanych rolet (rurkę z koralikami). Na czworakach dopadła zdobyczy i capnęła za sznur paciorków. Szarpanie i tarmoszenie sprawiało Jej dziką radość. Chciała podejść bliżej, jednak podły kaloryfer nie zszedł z drogi i oberwał z dyńki. Dyńka zastanowiła się, czy wzywać pomocy. Nie wezwała. Poszarpała jeszcze chwilę. Znów podniosła się na czworaki, żeby podejść bliżej, ale zerknęła na grzejnikowego potwora i zrezygnowała. Sklepała go nieco otwartą dłonią i popełzła w inną stronę.
Ale! Koraliki podstępnie chwyciły Ją za rękę i nie puszczały. Machanie nie pomogło. Druga ręka pomogła. Na krótko, bo sama uwięzła. Jednak metodą trząś-i-ciągnij w końcu udało się oswobodzić.

Odczworaczyła do salonu. W salonie tunel stał - hicior sezonu czworonożnego. Wpełzła.  Tunel jest półprzezroczysty, co niedawno odkryła. Przysunęła nos do samej tkaniny i patrzy. Coś tam widać... Stopa! Duża jakaś. Kiwa do mnie! (i w śmiech) O, zniknęła. Ale pod tunel coś wpełzło! Podkopuje się! Od spodu w brzuszek smyra!!! To znowu ta stopa. Muhahahahahaha!!!

Przemko jakiś czas temu wypatrzył i upolował na domowe potrzeby odkurzacz. Co mówię - rolls royce'a wśród odkurzaczy! Ustrojstwo jest wielkie, żółte, wygląda jak R2-D2 z trąbą i MOC ma :D
Tatko odkurzał salon, a Jej Samobieżność z Matką urzędowały w sypialni. Dziecię usłyszało wycie. Pogalopowało więc sprawdzić co to. Zatrzymało się w progu. Niepewnie. Poczworakowało do przodu widząc potwora w zmaganiach z Tatką. Obejrzało, czy Matka w ariergardzie jest. Była. Opadło na brzuch. Popełzło w stronę wroga. Zaczęło buczeć, ale pełzło. Niezłomnie. Nie wiem, czy rządne wiedzy, czy Tatce na pomoc. Stanęło tuż obok i buczy. Wspinać się chciało, ale że stwora kółka ma i odturlać się mogła - Matka Pogromczynię potworów na ręce wzięła. Pogromczyni pokazała, że potwora z bliska żądna jest oglądać. Obejrzała. Zmacała. Heroska! :D

Za królikiem Ciotki gania i gada do niego.
Przybija "piątkę".
Bada grawitację.
Wyrasta z pajaców.

Pisałam już (TUTAJ), że trzema smakowymi obsesjami, dziedziczonymi w mojej linii żeńskiej z pokolenia na pokolenie są kukurydza, szparagi i bób. Teoria nadal znajduje potwierdzenie w rzeczywistości. Bób Orka wcinała z takim zapałem (wrzeszcząc na Matką, gdy ta łuskała ziarnka zbyt opieszale), że myślałam, że jej brzuszek pęknie i w końcu ogłosiłam limit. Z wygryzieniem ziarenek kukurydzy z kolby ma Dwuzębna jeszcze niejakie problemy, ale kolbę nadgryzioną chętnie pociamka, a okrojone ziarenka wchłania w ilościach hurtowych.

Nasza Córka sen traktuje ostatnio jak osobistą zniewagę. Jej głowa już śpi, ale reszta ciała nie przyjmuje tego do wiadomości. Skutkuje to sytuacjami, gdy tułów pełza jeszcze po materacu, a głowa znienacka robi "pac" nosem w dół. Potrafi też śpiąc stanąć na czworaka, zacząć pełznąć i dopiero "w biegu" się obudzić.
Parasol i przed słońcem ochroni i rozrywki dostarczy
Wujenka-autorka napisała: "Aurorka wśród leśnych stworzeń" ;) - na prababcinym ogródku
Idzie zumb, idzie zumb, idzie ich ławica (sądząc po potokach śliny)

Z Mamą i Babcią - klan bobomaniaczek ;)
Jak właściwie nazywa się specjalista od orek?

Wiewi00ra Orkolożka ;)
Pin It Now!

niedziela, 15 lipca 2012

Beczka miodu, łyżka dziegciu


Nic tak nie łechce matczynej próżności, jak pienia pochwalne i peany ku czci Progenitury. Od tej reguły nie jestem żadnym wyjątkiem :D A ostatnio moja próżność ma się na czym paść. Aurora jest (zupełnie słusznie naturalnie ;) ) obiektem licznych pochwał i westchnień (jaka grzeczna, spokojna i cierpliwa, jaka śliczna, podobna do mamy/taty, rozumna i kontaktowa) ze strony krewnych, znajomych i nieznajomych królika (lekarki, pielęgniarki, rejestratorki, ekspedientki, aptekarze, przechodnie, panie i panowie w kolejkach, ciocie kangurzyce, wujkowie harcerze...).

Ostatnio na przejściu dla pieszych (Młoda w plecaku) podeszła do mnie kobieta koło czterdziestki, z niezmiernie przejętą miną. Myślałam, że coś zgubiłam, że coś się stało. Ale Pani odezwała się następująco:
- Ja panią przepraszam. Ale ja muszę Pani to powiedzieć.
- ???
- Pani ma takie piękne dziecko! I takie ma mądre oczy.
I sobie poszła.
No takie rzeczy to ja rozumiem :D:D:D

Niestety nie tylko takie sytuacje się zdarzają.
O ile Dzieć w chuście w Szczecinie wciąż budzi pewną sensację, o tyle Dzieć w chuście na plecach to prawdziwy hicior sezonu.
Dopóki nosiliśmy się z przodu słyszeliśmy niemal wyłącznie reakcje nadzwyczaj pozytywne, ale odkąd przerzuciliśmy się na tyły - co dzień niemal słyszę, że zakrzepica, że nóżki ma ściśnięte, że Jej stópki zsinieją, zwiędną i odpadną, etc., etc., etc... Dość mam czasami zaprawdę. Ostatnio odparłam pewnej wszystkowiedzącej, że: "Ja się na tym znam, Pani nie i na tym zakończmy dyskusję". Gdyby nie to, że faktycznie przygotowaliśmy się wcześniej do noszenia od strony teoretycznej i gdyby nie wsparcie CiotkiChustoDoradczyniCertyfikowanej, to chybabym zwątpiła.

A tak, to w tyle mamy :D
Pin It Now!

środa, 11 lipca 2012

Płacze, krzyczy mała Orka...

... bo nie dają Jej jeść korka!

Dokładnie. Mieszkamy na parterze. Pod naszym mieszkaniem jest nieogrzewana piwnica. W związku z tym podłogę ociepliliśmy warstwą korka. Niestety na razie w sypialni na korku leży wykładzina z poprzedniego mieszkania, która nie do końca pokrywa się z wymiarami pokoju. I korek wystaje. A Dziecię ostatnio ma względem tegoż zapędy głodomOrskie. Wystarczy, że dojrzy gdzieś choćby kawałeczek - galopuje tam, odrywa i pożreć próbuje. Udaremniamy, a jakże. Niekiedy Dziewczę przyjmuje to ze stoickim spokojem, ale niekiedy po prostu płacze - ze złości, czy z żalu - nie wiem. Pozakrywaliśmy gdzie się dało owcami, meblami. Ale Ona wciąż znajduje nowe źródła zaopatrzenia. A skóry próbuje podnosić.

Biedne Ździebełko ma też inne powody do frustracji. Ostatnio intensywnie ćwiczy wspinaczkę. Na schody. Na krzesło. Na półki z butami. Staje, chwyta się, podciąga, wspina na paluszki. Nawet podnosi kolanko. Co z tego, kiedy kolejny stopień, półka, poprzeczka jest na wysokości Jej pasa. Nie sięga Biedactwo. I rozpacz gotowa. Najczęściej tulimy, zanim zacznie rozpaczać na dobre, a czasem Ora sama przypełza, żeby wtulić główkę w Mamcię lub Tatkę. Niesamowite.

Kula sobie piłkę i gania za nią. Jest wściekła i oburzona, jeżeli ktokolwiek ma czelność jeść cokolwiek w Jej obecności i się nie podzielić. Czekoladę jadamy w drugim pokoju ;) Babcia Marysia nieopatrznie konsumowała pączka w obecności Wnuczki. Trzeba było słyszeć awanturę, jaką Ora jej urządziła :D

A z powodu podejrzanego ucha szczepienie zostało przełożone na za tydzień. Ucho okazało się niewinne.

Sezon zabaw w berka czworakowego z Tatą uważamy za otwarty.
Pin It Now!

poniedziałek, 9 lipca 2012

Zaatakowana przez formicę!

Albo myrmicę! Albo coś podobnego!

Dziś Aurora padła ofiarą ataku dzikiego zwierzęcia. Na nic zdała się nasza czujność i uwaga.

Zaatakowana przez dziką mrówkę (widzieliście kiedyś oswojoną?)! I nie mówię tu o TEJ sympatycznej, z książeczek z Tatowego dzieciństwa.

Dziewczę radośnie i beztrosko zażywało kąpieli pod jabłonią (na ogródku u Prababci Marysi). Nagle zaczęło popłakiwać. Pomyślałam, że może woda już zbyt chłodna i wyjęłam Małoletnią z cieczy, ale Ta (Małolentnia, nie ciecz) uderzyła w płacz nieomal histeryczny i wtedy dopiero zobaczyliśmy podłego winowajcę.

Wspólnymi siłami rodzicielskimi napastnik został wystrzelony w kosmos, zaś nieszczęsne Dziecię ukojone tuleniem, mlekiem (wewnętrznie) i wodą z octem (zewnętrznie). Dopiero potem okazało się, że podły dzieciogryz udziabał Orę TRZY RAZY!!! W plecki, rączkę i szyję. Nie wiem, jakie przyspieszenie miał ten podły insekt. Placki były czerwone i nieładne, aż się zastanawiałam nad jazdą do lekarza, naprawdę. Ale zmasowane siły Przemka i Babci odwiodły mnie od tego zamiaru.

Po półgodzinie zaczerwienienie znacznie zmalało, a wieczorem nie było już niemal śladu po ukąszeniach. A na dokładkę - pojutrze mamy szczepienie, a Przemko nie może urwać się z pracy. Jak ja to przeżyję??? Miserere mei!

Za to wczoraj byli u nas znajomi, z ponad roczną córą. Aurora najpierw obserwowała ją z wysokości moich rąk, po czym zaczęła zaśmiewać się do rozpuku. Oglądanie starszej koleżanki okazało się rozrywką prima sort. Z bezpośrednim kontaktem poszło nieco gorzej, bo Orka została obrabowana z zabawki i pacnięta. Pierwsze przyjęła niepomiernym zdziwieniem, po czym zignorowała, drugie ją zaskoczyło a po chwili uznała, że jest to jednak powód do płaczu. Oczywiście znajomi interweniowali natychmiast w obu przypadkach, ale ja potem już nie odstępowałam Młodej na krok.

Następnie poszliśmy posłuchać WGB nie wziąwszy parasola (Przemek zostawił w pracy), co okazało się być błędem.

Chyba z tego całego stresu Ora uznała, że po dwóch tygodniach skubania okruszków niemlecznych dań - czas wziąć się za jedzenie na serio. Pałaszuje, aż się Jej uszy trzęsą i... No cóż, widać efekty. I nie o przyroście wagi tu mówimy ;)

Włączył Jej się szwendacz, potrafi pójść za mną do kuchni, za Tatką na korytarz, żadna przestrzeń Jej nie straszna. Sięga do szuflad, a dziś próbowała usilnie (stojąc na palcach!) wejść na schodki na antresolę.
Drżyjcie smoki!

W związku z powyższymi zdarzeniami, tudzież sezonem wyjazdów i wypadów kompletujemy (dopiero teraz o wstydzie) apteczkę z prawdziwego zdarzenia (dotychczasowa miała charakter raczej przypadkowo-spontaniczny). Szczegóły niebawem.
Pin It Now!

piątek, 6 lipca 2012

W kręgu

Zawsze lepiej dogadywałam się z facetami, niż z przedstawicielkami własnej płci. Miałam świetnych przyjaciół, a przyjaciółki pozostawały w zdecydowanej mniejszości (i z nieznanych mi powodów miały na ogół imiona na literę a). Tak zasadniczo jest do dziś. Miałam mistrzynie i uczennice, ale kiedy zmieniały się nasze relacje, to i kontakt jakoś rwał się i znikał. Z tego powodu też obawiałam się nieco, co będzie jeśli kijanka okaże się dziewczęciem. Minęło mi ;)

Dłuuugo miałam nieodparte wrażenie, że w czysto kobiecych grupach zaraz zaczynają się jakieś podskórne prądy, intrygi, ściemnianie. A ja w takich sytuacjach co prawda sobie radzę, ale serdecznie ich niecierpię.

Pogląd ten zaczął ulegać zmianie, kiedy zaszłam. W ciążę znaczy. Bo trafiłam na grupę (a nawet dwie, z czego jedną wirtualną :D), w której mimo często skrajnie różnych poglądów, odmiennych stylów życia itp. kobiałki (matki) znajdują wspólny język i zwyczajnie, bez podtekstów i ukrytych motywów czerpią radość z wspólnego bycia.
No nie to, żeby się czasem nie poprztykały, albo tyłka nie obrobiły, ale noża w plecy nikt nikomu nie wbije.
Może to kwestia potrzeby. Potrzebujemy siebie nawzajem. I tej, której poglądy uważam za "od czapowe", bo mobilizuje do wysiłku intelektualnego przy szukaniu argumentów, i tej, co wie mniej, bo przy niej mogę się poczuć mądra, i tej, co wie więcej, bo od niej się nauczę, i tej, co dała ciała, bo dzięki niej reszta się zmobilizowała i ma poczucie, że dała radę, i tej, która sama pociągnęła działanie, gdy reszta odpuściła, wszystkich.

Coś jest takiego w człowieku, w kobiecie chyba nawet bardziej niż w mężczyźnie (choć nie mam pewności), że potrzebuje plemienia, grupy, wspólnoty doświadczeń. Potrzebuje kręgu. Gdzie "wszystkie jesteśmy w takiej samej odległości od środka i widzimy siebie nawzajem".

Jakiś czas temu przeczytałam o "kręgach kobiet". Nie jest to moja stylistyka. Ta forma mistycyzmu jest mi obca, wydaje mi się nieco infantylna (ale możliwe, że moja opinia wynika z niedoinformowania, bądź tego, że nie brałam udziału w tego typu spotkaniu), jednak zasady, które przeczytałam tutaj są mi bliskie i wiele mówią o tym, co zatraciłyśmy, a do czego wydaje mi się, tęsknimy.

Całe życie miałam szczęście cieszyć się, że jestem kobietą. Celebruję, świętuję i dbam o swoją kobiecość. I pokażę Aurorze jak to robić. Czasem straszliwie żal mi młodych dziewczyn, (które spotykałam w harcerstwie, teatrze, rekonstrukcji i wszędzie właściwie), którym nikt (przede wszystkim ich matki) nie pokazał co to znaczy i jak cudownie jest być kobietą. Ile można z tego czerpać. Jakie bogactwo nam ofiarowano i jaką moc. Zagubionych, niepewnych siebie i nieszczęśliwych, takich nieprzepoczwarzonych motyli. W sumie tak samo żal mi młodych chłopców których ojcowie nie nauczyli niczego, wartego uwagi, o byciu mężczyzną, no ale nie jestem facetem i nie o tym jest ta notka.

Tym dziewczynom zabrakło przewodniczki w odkrywaniu swojej kobiecości i zabrakło plemienia, w którym pewnych rzeczy uczy się poprzez obserwację. Byłam w szoku, kiedy w krótkich odstępach czasu, kilkoro dwudziestoparolatków powiedziało mi, że Ora jest pierwszym niemowlęciem, jakie oglądają z bliska, mają z nim kontakt w codziennych sytuacjach.

Do napisania tego wszystkiego natchnęło mnie spotkanie z młodą dziewczyną, która choć nie planowała - zostanie wkrótce matką. Studia w toku, sytuacja sercowa spod znaku "to skomplikowane", wydawałoby się, że raczej ciężko. Ale ona, choć sama o tym nie wie, ma niesamowite szczęście, bo ma matkę, która ją wspiera i ma naturalną świadomość tego kim jest. I akceptuje rzeczywistość, nie próbując unikać konsekwencji własnych wyborów. Ma tą wewnętrzną siłę, płynącą między innymi z niezaburzonego kontaktu ze swoją kobiecą naturą i dlatego jestem pewna, że będzie nie tylko świetną matką, ale szczęśliwą kobietą. I jej dziecko także będzie szczęśliwe.

Życzę Wam wszystkim przyjaznego kręgu, choćby małego.
(Obrazek stąd)

A tak na koniec. O Kobiecość trzeba dbać. O Męskość też.
Robiłaś już w tym roku cytologię?
Badałaś sobie piersi w tym miesiącu?
Czy Twój mężczyzna badał sobie prostatę?
Nie?
TO CO TU JESZCZE ROBISZ???
;)
Pin It Now!

wtorek, 3 lipca 2012

O zmianach, naleśnikach oraz interaktywności i progresie, czyli Szafołazce

    Podobno, żeby się rozwijać, powinno się zmieniać stanowisko pracy co pięć lat. Minęło trochę więcej, odkąd założyłam Inko Gni To, i doszłam do wniosku, że czas na zmiany. Złożyłam funkcje kierownicze i menadżerskie (starą, harcerską metodą, doskonałą następczynię wychowałam sobie znacznie wcześniej). Nie twierdzę, że za jakiś czas nie powrócę do zespołu, ale jeśli, to już wyłącznie jako reżysessa ( ;) ) i performerka, nie na funkcje kierownicze. Odechciało mi (Nam :) ) się logistyki, zarządzania i tym podobnych, wypaliliśmy (nomen omen) się nieco. Nie znaczy to, że nie będziemy brać udziału w pojedynczych pokazach, czy organizować kameralnych, okazjonalnych występów. Przygotujemy też jeszcze kolejne "Dziady". Ale zasadniczo stopujemy nieco. 

Podjęliśmy też kilka innych decyzji, ale o tym w sierpniu dopiero.


Za to Ora rozwija się bez względu na stanowisko i to w dzikim tempie. Nie nadążam. Zbieram szczękę z podłogi, niedługo w piwnicy będę jej szukać.
Zrobiła się niesamowicie interaktywna i to nie tylko w kontaktach z nami. Czasami zagapiamy się w Nią jak sroki w gnat i nie możemy nadziwić. To naprawdę Ty siedziałaś we mnie? To naprawdę My - pół na pół? Naprawdę wolno Nam być Jej rodzicami? Niezwykłe :)

Kolejne punkty do (ośmiomiesięcznego już!) Curriculum Vitae (jak się kiedyś poprawnie pisało o - przepraszam za wyrażenie - cefałce):
    naprzemienne stawianie rąk i nóg
pełzanie stylem klasycznym po podłożu gładkim
czworakowanie stylem bocianim po podłożu kudłatym (owcy) lub wypchanym (kołdry, poduszki)
wspinanie się na cobądź (poduszki, kołdry, dowolne, aktualnie dostępne części Mamy i/lub Taty, Ciotki, Wuja, półki w komodzie, krzesło na kółkach, kanapy, fotelik samochodowy - hicior, fotel u Prababci, biurko, piłka do ćwiczeń, sterta prania, którą Mama właśnie składa, koszyk z orzechami, kosz do spania)
komunikacja niewerbalna na poziomie światowym, również z obcymi (Babci pokazać, ze się chce pić z kubeczka, obcej Pani-W-Sklepie, że ma natychmiast podać dziecku trzymany w ręku chleb w kolorowej folii, Wujowi, że się lubi jak robi "świnkę", Ciotce, że ma się natychmiast podzielić tym, co właśnie je.) Betka.
wyrażanie pełnego spektrum nastrojów w sposób perfekcyjny i z nóg zwalający
gadanie do siebie i innych (z uwzględnieniem nawrzucania), śpiewanie z Mamą, włączanie się w dyskusje z zupełnie poważnym wyrazem twarzy
robienie porządków w komodzie i garderobie metodą "wleźć/wspiąć się, wyrzucić wszystko do czego się sięga, niekiedy zrzucając to sobie na głowę i wściec się z płaczem, bo nie sięga się wyżej, po czym zająć się czymś innym"
spełzanie z kanapy na materac tyłem
pokazywanie łapką co/dokąd chce
depilowanie owczej skóry
podnoszenie jej, żeby spróbować zjeść korek spod spodu
picie z dużego kubka (oj tam, oj tam, że trochę wycieka)
rozgniatanie jedzenia na papkę i rozsmarowywanie po talerzu/sobie/stole/krześle/Mamie/Tacie
odgryzanie kawałków
znaczące, wściekłe chrząkanie, kiedy coś przeszkadza/chce się zwrócić na siebie uwagę
rozumienie "chodź do mnie"
rozumienie "nie" (albo tonu, którym jest mówione ;) )
zaczepianie i flirtowanie, zwłaszcza z facetami bez względu na wiek
prawie kontrolowane upadki
plucie i dmuchanie w rurkę
obłędne przytulanie
wchodzenie na kanapę po Tacie
wchodzenie na stół z kolan Mamy
naśladowanie Wuja, który stuka łyżeczką w pokrywkę kubeczka
rozwiązywanie góry od kostiumu opalającej się Wujence in spe
rwanie gazet na kawałki
ganianie za kotami i królikiem
i na pewno milion innych, o których w tej chwili nie pamiętam

A na sam koniec dodam, że odkryliśmy rewelacyjną naleśnikarnię. A jeśli o naleśniki chodzi, to ja się znam i wybredna jestem. Przypadkiem, bo na trening (bardzo niezdrowo) pojechaliśmy bez śniadania, a potem do liroja-merlina mieliśmy sprawę, a TO MIEJSCE było po drodze. Niepozorne, ale schludne. Mająkrzesełka dla dzieci (! :) ). I OBŁĘDNE naleśniki. Ja zamówiłam oscypkowo-szpinakowego (małego, a objadłam się po uszy), a Przemko truskawkowego (też skubnęłam, no co) - Pyyyyyyyycha!
 
Pin It Now!