środa, 31 sierpnia 2011

Sapanie na trzy sposoby czyli inna inaczej

Zawsze do łez rozbawia mnie, wygłaszane przez niedojrzałe psychicznie, zaburzone nastolatki, mrocznych młodych - gniewnych i niezrealizowanych artystów, stwierdzenie "bo ja jestem inna/-y".

Nie zrozumcie mnie źle, sama niejednokrotnie (jako niedojrzała, zaburzona nastolatka ;) ) miałam takie odczucia. Ale kiedy patrzysz z dystansu, wiesz już, że samo wygłoszenie takiej opinii stawia cię w dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugim szeregu osób z dokładnie takimi samymi problemami, światopoglądem, czy poczuciem wyobcowania.

Dlatego jako ewidentna sprzeczność sama  w sobie, wypowiadana tonem prawdy objawionej, opinia taka budzi moją nieokiełznaną wesołość.

Jednakowoż podczas ostatnich zajęć w "Pomorzance" poczucie odmienności powróciło do mnie z przemożną  siłą. Ale po kolei...

Zajęcia tym razem okazały się zaprawdę chędogie. Wbrew pozorom.

Bo po temacie "Aromaterapia, homeopatia i akupresura..." spodziewałam się sporej dawki nawiedzenia, indoktrynacji i oszołomstwa (złe wspomnienia z klubu kangura ;) ).

To nie tak, że ja w te rzeczy nie wierzę. Ale mało podatna na sugestie jestem. Zioła i "babcine sposoby" stosuję, więc wiem jak działają, przynajmniej na mnie (działają, działają i to dobrze). Homeopatii próbowałam. Aurorę mamy zamiar zapisać do pediatry-homeopaty. Aromaterapia poprawia mi nastrój, stosuję ją niekiedy, ale mam świadomość jej ograniczonego działania.

Ale wiem, że żaden z tych środków nie zastąpi mi nigdy pyralginy, kiedy odpada mi głowa, nieszczepienie dziecka uważam za brak odpowiedzialności, a jak sobie pomyślałam, że ktoś będzie mi proponował łagodzenie bólu porodowego kominkiem z olejkiem, to mnie pusty śmiech ogarniał.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Położna prowadząca pierwszą (i drugą) część zajęć z oszołomstwem nic wspólnego nie miała. Mówiła jasno i rzeczowo. Nie ściemniając precyzowała jakich efektów można się spodziewać, a na jakie nie liczyć. Mnóstwo podawanych przez nią metod na dolegliwości ciąży i połogu już znałam, mnóstwa nie (listę naprawdę skutecznych specyfików wklepię na dniach).

Na tym etapie moja inność objawiała się w sposób umiarkowany, np. na pytanie: "Którym paniom dokucza taka i taka przypadłość ciążowa?" odpowiadał las podniesionych rąk, z niezmienną nieobecnością mojej.
Notować zaczęłam przy zgadze, co wywołało uśmiech prowadzącej, dopóki nie zapytałam, czy te metody można stosować na mężu, czy dotyczą tylko ciężarnych :D:D:D

Następnie przeszłyśmy do tematu zmniejszania bólu porodowego.
Pytanie otwierające: "Czy panie boją się porodu?". Na spontanie, niewiele myśląc pokręciłam energicznie głową. No bo się nie boję. Serio, serio, no co ja mogę, co? Wiem, że może być różnie, że wszystko się może zdarzyć itp. itd. ale: primo - miriady kobiet przez to przeszły, to czemu ja mam nie przejść; secundo - na spacerze też mi cegła może spaść na głowę; tertio - co mi da banie się przed, skoro i tak mój strach nic nie zmienia, zwłaszcza nie zmienia na lepsze???
Toteż pokręciłam. Zobaczyłam niedowierzanie w kilku oczodołach, po czym prowadząca regularnie odpytała po kolei każdą uczestniczkę: "A Pani się boi? A Pani?" itd.

Bały się WSZYSTKIE. Literalnie! Od czego Prowadząca starała się je odwieść przez kolejną godzinę.
Bo podobno (to odkrywcza teoria nawet dla mnie) PORÓD NIE MUSI BOLEĆ!
Nikt naturalnie nie twierdził, że jest fizycznie specjalnie przyjemny, ale nie musi być rzeźnią.

Z wymienionych środków przeciwbólowych mam zamiar zastosować:
  • Męża (to jeden z najlepszych uśmierzaczy bólu jak się okazuje ;)
  • wannę/prysznic
  • świadomy oddech
  • masaż krocza
  • pozycje wertykalne
Utwierdziłam się też w decyzji zabrania na porodówkę książki dla siebie :D

Babeczka była świetnie zorientowana w tym czego można oczekiwać w większości szczecińskich szpitali. Dowiedziałam się, że jeśli tylko wanna będzie wolna, to w Policach nie mogą odmówić mi rodzenia do wody i że wszystkie porodówkowe położne są przeszkolone w tym temacie, oraz że wszystkie poradnie laktacyjne w Mieście są płatne. Doradcę zatrudniają jedynie Zdroje, ale trzeba trafić na godziny jego pracy. Że w Policach jedna z położnych właśnie skończyła kurs i czeka na uprawnienia, ale trzebaby jeszcze trafić w jej dyżur wiedziałam już wcześniej.

Martwi mnie to, że statystycznie w Policach rocznie odbywa się najwięcej porodów (Tłok! A jak mi wannę zajmą?). Za to mają cyt: "najlepsze warunki lokalowe". Zawsze coś. (Aha, co do inności - ze słuchaczek tylko ja zamierzam tam rodzić. Tak tylko Pomorzany i Zdroje).

Następnie zapodano nam od strony teoretycznej kwestię oddychania podczas porodu i autorelaksacji. Prowadząca chciała nam unaocznić (słuszną skądinąd) tezę, że większość ludzi ma poważne problemy z rozluźnianiem mięśni. W tym celu podeszła najpierw do mnie (jako krótkowidz zawsze wybieram jedną z pierwszych ławek). Nie wiedziała, że w ramach kursów różnorakich, studiów i własnych zainteresowań, nieco zapoznałam się z tematem. Kazała mi rozluźnić rękę. No to rozluźniłam, podając jej całkowitego "zwisa dyndającego".
Najpierw wytrzeszczyła oczęta, po czym zaczęła się śmiać. "No to mi nie wyszło!"
Wyszło za to z następną słuchaczką i następną, i następną. Taaa...

 A już na totalnego odmieńca wyszłam zadając pytania o rutynowe kroplówki z oksytocyny (w Szczecinie nie podają) - inne babki zaczęły pytać co to i po co, o firmy produkujące olejki eteryczne, albo o sprawdzonych pediatrów-homeopatów. Kosmitką żem jest!


Dalej były (już z inną prowadzącą) ćwiczenia praktyczne - oddechowe i relaksacyjne. Wiecie, że są trzy typy "ziania"? "Zgoniony pies" (nazwa mówi sama za siebie), "po amerykańsku" (huuu, huuuu, hiii, hiii) i "po polsku" (dmuchanie świeczki z trzydziestu centymetrów). Obłęd. Ale na koniec i tak usłyszałyśmy, żeby ufać własnej intuicji.

Ora naturalnie brała aktywny udział w zajęciach, wybrzuszając się (najchętniej właśnie, kiedy miałam o coś zapytać, czym wprawiała mnie w pewną konsternację), albo kopiąc i boksując po przeciwnych stronach brzucha jednocześnie (najnowsza sztuczka). :D

Oczywiście z zajęć wyszłyśmy obładowane promo-darkami.

"Podaję dalej" znaleziony na "Projekt-dziecko" materiał o położnictwie, głównie w Stanach. Ciekawy sam w sobie, ale mnie szczególnie ruszył fragment z porodem w wodzie (naturalnie!) na którym babka, którą z boku zaczepia kilkulatek, coś tam do niej gaworząc, bierze trzy głębokie wdechy, po czym... Wyciąga z pomiędzy ud noworodka. !!!!!!!!!!!!!!!! Noż jasna cholera, ja tak chcę! Rewelacja :D

Porodowy biznes 1

Części jest dziewięć w sumie, tylko piątej znaleźć nie można.


Pin It Now!

Polka i ogień w niebo

Dzień przed naszą rocznicą (papierową :D) byliśmy zaproszeni na ślub i wesele Ariela i Kasi.

(Na marginesie dodam, że Ariel jest jednym z moich koronnych argumentów, że oryginalne imię nie robi dziecku krzywdy. Ariel nie ma traumy na jego punkcie, jest całkiem normalny i prawidłowo zsocjalizowany. Ha!).

Cudny ślub i cudne wesele. Kompletnie takie, jakiego absolutnie nie chciałam mieć :D (Nie dlatego, że cudne, bo moje uważam naturalnie za najcudowniejsze, tylko dlatego, że absolutnie nie w moim guście.). Ale o gustach się nie dyskutuje, a było naprawdę fantastycznie. Wybawiliśmy się obłędnie.

Co prawda świetny zespół (wokalistka z nieziemskim, aksamitnym altem, doskonały frontmen i paskudne hawajskie koszule) miał tragicznie przesterowane basy, w związku z tym obawialiśmy się nieco przebywać zbyt długo na parkiecie, ale szaleńczą polkę (w konkursie tańców narodowych) i tak odstawiliśmy :D. Inna sprawa, że potem konałam czas niejaki jak po maratonie, ale co tam.

Na imprezie naprawdę roiło się od ciężarówek. Naliczyłam z pięć. I wszystkie świetnie się bawiły :D. Zaliczyliśmy porwanie parasola, spacer w deszczu, zamkową toaletę poznałam jak własną kieszeń, Przemko wystartował w konkursie, porwany siłą przez wodzireja. W trakcie dowiedział się, że to konkurs tańca towarzyskiego dla par męskich :D:D:D Nie takie rzeczy u nas na weselu odchodziły ;) Wygrał piwo.

Naturalnie nie obyło się bez sesyjki loży szyderców. To nie chodzi o to, że my się z ludzi jakoś specjalnie nabijamy. My ludzi zasadniczo bardzo lubimy. Tylko mamy taki zmysł ironiczno-sarkastyczny i lubimy wyławiać zabawne strony życia.

Ora nie protestowała w trakcie specjalnie. Trochę sobie pokopała od czasu do czasu, ale nie na tyle, żeby było to niepokojące.

Wybawieni i wyweseleni do imentu wróciliśmy do domu około trzeciej. Żeby o 10 pójść na próbę Inko :D.

A wieczorem dnia następnego pojechaliśmy nad Głębokie wypuścić w niebo ogień. Tak jak wypuściliśmy rok wcześniej. A za rok zrobimy to we troje.
Pin It Now!

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Rok i jeden dzień


I nic się nie zmieniło, chociaż zmienia się wszystko, w każdej mijającej sekundzie.

I wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, że może być aż tak...
Pin It Now!

czwartek, 25 sierpnia 2011

Planowanie nieprzewidywalnego i inne bajki

Stanowczo uważam, że określenie "plan porodu" jest mocno nietrafione. Z przyczyny takiej, że poród z definicji jest mało przewidywalny. Tzn. Można przewidzieć z 99% pewnością, że się odbędzie. Tyle.

Niemniej jednak idea, żeby oficjalnie i stanowczo, i NA PIŚMIE, wyraźnie i kategorycznie określić czego sobie życzę, a czego nie życzę - jest IMHO jaknajbardziej słuszna.

Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że w wypadku zagrożenia życia guzik będzie się liczyło (i dobrze!) co ja sobie tam natworzyłam, ale gdyby jednak jakimś cudem nie doszło do takich atrakcji, to wolę, żeby personel szpitalny trzymał się mojej wizji okołoporodowej :D

Toteż popełniłam (wstępnie):



Na razie to szkic jest, jeśli ktoś ma uwagi co jeszcze dodać, lub co zmienić odnośnie formy (co do treści radziłabym sobie darować, chyba, że ktoś lubi naparzać grochem o ścianę) to bardzo się dopraszam.


Z wieści okołociążowych i innych

Po kolejnej wizycie u gina (trzeci z moich ulubionych, po cholerę w sumie jest instytucja prowadzącego?) wiem że: moja szyjka wygląda kwitnąco, cudownie przybieram na wadze (znaczy cudownie niewiele - +6,8 od początku ciąży - fajnie, nie?), a Auri serce ma jak dzwon. Za półtora tygodnia USG, więc będzie jeszcze jedno plamiate zdjęcie do albumu ;)

Strachu przedporodowego nadal brak. I zdaję sobie sprawę, że zapewne prowokuję tym kolejne autorki malowniczo upiornych opowiastek wiadomej treści.  Przemko się zdziwił, jak stwierdziłam, że dla niego trzeba będzie na porodówkę zabrać książkę, albo i dwie ;)

Huggies (czemu ich nazwa kojarzy mi się z walijską kuchnią?) zaproponowali mi testowanie ich produktów. Czemu nie? :D Skoro są gotowi na szczerość, to ja bardzo chętnie. :D Mają przysłać pakiecik przed początkiem listopada.

Ora jest przemocą umuzykalniana i uwerbalniana. Tzn. że zapodajemy jej w dzień (oprócz własnych ulubionych kawałków) muzę "Dla uszka maluszka" (prezent od familii, polecam - trzy fajnie skomponowane płytki klasyki - do zabawy, "mozartowa" i do usypiania), a na dobranoc dostaję porcję Grimmów.

Nie pamiętałam, że te baśnie są takie pokręcone! Naprawdę. Od postaci w stylu "łajenka, które płonie", mordów na każdym kroku, tłuczeniu dzbanuszka, jako aktu ostatecznej rozpaczy z powodu zapłakanej pchełki, nazywania dziecka jak sałaty, czy stwierdzeń w stylu (hit któregoś tygodnia) "pewien ojciec miał siedmiu synów, ale tylko jedną kozę!". Bettelheim miał rację! I miał tu dużo więcej pola do używania sobie, niż wykorzystał!
Póki co czytamy i turlamy się ze śmiechu. Ory raczej to nie usypia, bo potrafi przewierzgać pół nocy (to jej ulubiona pora aktywności, co zaczyna mnie niepokoić w kontekście zbliżającego się terminu zmiany jej lokum na zewnątrzbrzuszne. Póki co przynajmniej jest cicho.).

A ja dla odmiany czytam sobie Szwaję. Mama mi zapodała. Byłam raczej sceptyczna. Bo to romansidłowe takie trochę i strasznie babskie, a ja jakoś mimo kategorycznie równouprawnieniowych poglądów za tzw. "literaturą kobiecą" średnio przepadam. Okazało się, że czytadła, jak czytadła...
Ale.
Jest hiperszczecińska - co uwielbiam.
Oraz ma styl pisania, który sprawia, że turlam się, tarzam, kwiczę i płaczę z uciechy. :D:D:D Miło, lekko i przyjemnie. :D W sam raz na ciążę (a zaczęłam naturalnie od "Zapisków stanu poważnego", które traktują sami-się-domyślcie-o-czym).

Na koniec, ponieważ do spółki z niemieckimi ogniomistrzami dostaliśmy dotację z Pomeranii - to 12 września jedziemy z Inko Gni To do Niemiec na warsztaty w Burg Stargard. jak myślicie, zabierać ze sobą torbę okołoporodową? Tylko trzeba by było ją najpierw skompletować ;)

P.S. A propos Inko - mam fazę na kawę. INKĘ oczywiście :D:D:D
Pin It Now!

wtorek, 23 sierpnia 2011

Wypasiona ławka szkolna, także o dawaniu kończyn i pluciu na czworonogi. I fotografii

No cholera, tak wypasionego budynku uczelnianego w Szczecinie, to ja jeszcze nie widziałam!

Ale po kolei.

Wybrałam się wreszcie do szkoły. Rodzenia. Takiej o!

Szkoła ma zajęcia w PUMowskim budynku Wydziału Nauk o Zdrowiu. Normalnie Europa! Od toalety (Naturalnie, że najważniejsze pomieszczenie w budynku! Zwłaszcza dla ciężarówki. Od niego zaczęłam i na nim skończyłam), przez korytarze, aż po salę wykładową.

Same zajęcia mniej mnie zachwyciły, co nie znaczy, żem niezadowolona.


Najpierw było o komórkach macierzystych i krwi pępowinowej. Naturalnie, że marketing, aczkolwiek nienachalny i z użyciem rzetelnie przedstawianych faktów.

Potem (i to była część, która mnie interesowała) było o porodach. Najpierw materiał filmowy - prosto z Hameryki, sprzed jakichś 10 lat conajmniej. Znając nieco (w końcu córką położnej sum) realia polskich porodówek zwijałam się co chwilę ze śmiechu. Materiał ewidentnie kręcony pod publikę, mało mający wspólnego z rzeczywistością. No ale sama fizjologia była jak najbardziej "na żywca" kręcona, więc miało to jakąś wartość edukacyjną. Poród fizjologiczny (z chodzeniem, ze zmianami pozycji), cesarka ze znieczuleniem zewnątrzoponowym i poród do wody.

Potem omówienie faz porodu, procedur szpitalnych okołoporodowych itp. itd. Większość faktów już znałam, ale nie każdy rodzi się dzieckiem służby zdrowia :)

Babeczka prowadząca miła, kompetentna (położna, pracująca na porodówce i kształcąca położne pod kątem pracy na porodówce), z zerową niestety umiejętnością przekazywania wiedzy (Fatalna polszczyzna, błędy językowe, powtórzenia, przejęzyczenia, zamknięta postawa, brak kontaktu wzrokowego ze słuchaczem - wiem, wiem mam hopla na tym punkcie. No mam no. Co ja mogę :) ).

Wybaczam, bo rzeczowo udzielała praktycznych porad, konkretnie odpowiadała na pytania i widać, że stary praktyk, orientujący się również w realiach szpitali w Szczecinie. No i kilku nowych rzeczy jednak się dowiedziałam :)

Już wiem, że o ile wywinę się od cc, to będę mogła rodzić w soczewkach, że nie zabiorą mi dziecka na ważenie przed karmieniem o ile się uprę, że oksytocyna podana po urodzeniu Młodej, a przed urodzeniem łożyska ma sens i że Police mają żel położniczy (jakieś osiem pudeł), ale płaci się za niego kokosy, a lekarze policcy raczej nie zauważyli, żeby jakoś specjalnie skracał czas porodu. Aczkolwiek, jak stwierdziła pani położna "poślizg zawsze się przyda" ;)

Prowadząca powiedziała nam też, że dziecko po urodzeniu (zwłaszcza przy sn) nie jest ładne, bo "wyobraźcie sobie Państwo, jak by wyglądał grejfrut przeciśnięty przez otwór wielkości śliwki" :D:D:D

A, no i że kiedyś dzieci po porodzie do wody dostawały niższe noty w skali Apgar, bo nie wrzeszczały tak jak te rodzone w inny sposób (bo mniejszy stres, mniejszy szok), ale teraz personel ma odgórne wytyczne, żeby brać pod uwagę rodzaj porodu.

Na koniec dostaliśmy paczki od sponsorów - tona ulotek, numer "Dziecka", butelka "Aventa", trzy "Huggies'y", próbki kremów różnych od "Perfecty" i stos innych, których nie pomnę. W sumie towary prawie rekompensujące wpłatę za jedne zajęcia jak sobie policzyłam :D. Miło.

Jednym słowem, bez euforii, ale pozytywnie :D.

Dodam jeszcze, że Ora brała aktywny udział w zajęciach kopiąc i kręcąc się od wykładu o magazynowaniu krwi, aż po wręczanie prezentów. Wyczuła skubana, że to o jej przyszłym losie? Teraz zresztą też źrebaczy.

Wymyśliłyśmy sobie nową zabawę. Ona wierzga, a ja mówię "Dawaj nogę!" i macam. Jak zmacam, to puszczam. Potem ona kopie znowu. I tak, aż którejś z nas się nie znudzi. Tak, tak, wiem, wysoki poziom abstrakcji...

Z innych inności:
  • Mamy już cztery kaloryfery na swoich miejscach! La, la, la, la :D. I piękne, wielkie drewniane parapety a pod nimi obłędnie pojemne skrytki. Mój Mąż jest cudowny! :D
  • Stan wyprawkowania rośnie, rozpoczynamy polowanie na fotelik!
  • Mam 115 cm w obwodzie brzusznym, a w biuście więcej! Siamakra!
  • Uciachałam sobie grzywkę, bo w sobotę idziemy się weselić Weselem Kasi i Ariela :D Fryzjerka poległa z zachwytu i nakazała kategorycznie na stałe zaopatrzyć się w prostownicę. Figa!
  • Marcin Somerlik  opublikował na fejsie fotki z Wolina (przecudownej urody - jak większość jego zdjęć) i wstępnie zgodził się zrobić nam sesję ciążową :D:D:D Hurraaaa!!!
Gdzie jest Wally? ;)

  • Trzeci trymestr po za upierdliwym uciskiem na pęcherz i skróceniem oddechu (tak jest, jak Wam obcy atakuje znienacka przeponę), przebiega jak dwa poprzednie - czuję się świetnie (tfu, tfu, tfu, na psa urok!).

Pin It Now!

piątek, 19 sierpnia 2011

Jeszcze kilka...

fotek z brzuszkowego :D

Klanza jest niezawodna ;D

Bo ktoś zapomniał kostiumu...
Gąbkowa bitwa

Gąbka balistyczna

Zmasowany atak na Kaszydło

Pin It Now!

wtorek, 16 sierpnia 2011

Zdemaskowanie, czyli jak zapomniałam, że jestem w ciąży

Miejsce akcji:
sklep mój powszedni.

Okoliczności:
dłuuuugaśna kolejka do działu mięsnego, obsługiwanego przez sympatycznego młodego człowieka.

Przebieg:
stoję sobie grzecznie rozważając w cichości co zakupić na obiad. Czasu mam sporo, jako że przede mną stoją jakieś cztery niewiasty w wieku różnym, acz bardziej zaawansowanym niż mój własny. Nie przedzieram się, bo czuję się świetnie i mi się nie chce/nie czuję takiej Głębokiej Wewnętrznej Potrzeby (nie bójcie się, jak zapotrzebuję, to jestem skuteczniejsza od machiny oblężniczej średnich rozmiarów).

Moją cichą kontemplację przerywa obsługujący młodzieniec, który ominąwszy całą kolejkę podchodzi do mnie z pytaniem "Co dla Pani?" (po drodze chciała go zatrzymać inna zniecierpliwiona wyraźnie niewiasta, ale ją zbył krótkim, acz stanowczym "za chwilkę").

Patrzę zdezorientowana to na niego, to na kolejkę i zastanawiam się z jakiej choinki gość się urwał i o kiego mu u licha chodzi? Przecież przede mną stoi jeszcze tabun klientów (klientek)???

Do momentu, kiedy w ściennym lustrze widzę odbicie swojego brzucha...

Muhahahaha!!!
Pin It Now!

niedziela, 14 sierpnia 2011

Impreza, sex, strach i rewolucja

Brzuszkowe uważamy za oficjalnie odbyte :D

Mimo zapowiedzi pogoda okazała się świetna - nie za upalna, a na tyle ciepła i słoneczna, że i z kąpieli skorzystaliśmy (ja w dwupaku też :D).

Tak się robi pudla






Tata testuje bańkomat

i ślizgawkę dojeziorną




Wizje brzuszne, gołoręcznie utrwalane




Gość niezapowiedziany, przepływny



Prezenciory :D








Z powodu padniętych baterii na fotki nie załapały się: wodna piniata, latające gąbki, ognisko i takie tam. Musicie sobie wyobrazić :D

Dziękujemy wszystkim za obecność :)

O sexie, czyli płci (nie ma to jak chwytliwy tytuł notatki, nieprawdaż :D)

Tym, co ich nie było komunikujemy oficjalnie, że:

PUMPERNIKIEL TEŻ JEST KOBIETĄ 
(przynajmniej tak stwierdziła pani dr)

A na imię, co brzuszkownicy ustalili drogą żmudnego i pracochłonnego dochodzenia połączonego z szukaniem skarbów, wydobywaniem obcych z kokonów i składaniem darów wróżek, będzie miała
Aurora
Ora, Orcia, Orka ;)

Z góry uprzedzam, że po tuwimowsku odpowiemy wszystkim, którzy zaczną na ten temat marudzić. Przyjmujemy tylko pienia zachwytu i peany pochwalne :D

Howgh!

Wyżej wzmiankowana nie omieszkała, w dniu wyprawianej na jej cześć imprezy i po kąpieli jeziornej,  dowieść swojej (płynącej z imienia?) rewolucyjnej natury. Mianowicie wieczorem, kiedy przypada jej pora wzmożonej aktywności (kikboksing, karate i biegi przełajowe wewnątrzbrzuszne) postanowiła chyba uciąć sobie drzemkę. Co doprowadziło mnie do ataku paniki, wydzwonienia z pięćset razy do mamo-położnej i podjęciu decyzji o jeździe do szpitala. Na etapie pakowania rozkoszniaczka postanowiła się jednak obudzić i z łachy sprzedała mi parę kopniaków.

Po konsultacji mamowej przystąpiliśmy do szpiegowania Ory przy użyciu stetoskopu celem policzenia tętna i podjęcia decyzji co do dalszych działań. Tata szukał i Mama szukała. Tato dosłuchał się paru kopniaków w słuchawkę, Mama wiercenia. W końcu jednak niczym dwa asy wywiadu policzyliśmy małej pikanie (trzy razy! :D) i okazało się, że nie ma co panikować.

Rano próbowaliśmy powtórzyć manewr podsłuchowy, ale Dziecię, nauczone widać doświadczeniem i już rześkie, jak tylko wyczuło słuchawkę sprzedawało jej kopa, po czym zmieniało lokalizację. Po ósmej próbie poddałam się i uszanowałam prawo Córki do prywatności. Jak ma siłę na rewolucję, znaczy dobrze jest.

Na ostatek sprzedam Wam sztuczkę, którą odkryłam na Wolinie, ale zapomniałam napisać. Ora umie wylewać herbatę z kubka. Rano, rozgrzana lodowatym prysznicem, zaparzyłam sobie napój bogów i ciepły kubek oparłam na brzuchu. Po jakiejś minucie kubek zrobił "blump" celnie trafiony od spodu bliżej nie określoną kończyną, ochlapując mnie zawartością. Z ciekawości przestawiłam w inne miejsce (nadal na brzuchu) - to samo. I tak pięć razy. Nasze Dziecko ma poczucie humoru i umie robić sztuczki. Zdolniacha :D:D:D
Pin It Now!

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wolin - migawki nieliryczne

Pięć dni średniowiecza. Długo by opowiadać, a i tak kto nie był, ten nie pojmie do końca. 

Pojechaliśmy we środę, by rozbić się (jak najbardziej poprawnie) między Rosją a Niemcami. Znaczy między bractwami z Niemiec i z Rosji. Niemcy okazali się być nadzwyczaj hałaśliwi, ryczący do późnej nocy, trąbiący na rogu o 5 nad ranem i wrzeszczący na całe gardło (bo akurat siłowali się na rękę) o 6. Najśmieszniejsze, że nie przeszkadzało mi to tak, jakbym się spodziewała (to znaczy, że wszyscy owi Niemcy jeszcze żyją, a przynajmniej nie zginęli z mojej ręki ;) ). 
Za to zapewnili nam możliwość oglądania całkiem ciekawego spektaklu, kiedy przytachali na drągu sarnę, po czym jeden z nich, rozebrany do pasa i ubabrany po łokcie we krwi ją skórował, sprawiał i rozbierał. Chędogie, zaprawdę widowisko.

Sędzia podczas bitwy :D


We czwartek miała się odbyć uczta wyzwoleńcza (uczta wyprawiana przez tralli - czyli niewolników, w celu uwolnienia). Jako, że stanowiłam jeden z trzech podmiotów lirycznych owego spektaklu, a jedyny ogarniający tak karkołomne przedsięwzięcie zarządziłam menu następujące:
  • Kaczka i dwa kuraki w winie i glinie
  • Kasza jaglana z grzybami, boczkiem i cebulką
  • Soczewica z czosnkiem i miętą
  • Polewka z lebiody
  • Kołacz z twarogiem
(wszystkie przepisy sukcesywnie będą się pojawiać w Wiedźmieniu)

Na pierwszym planie ręce Olafa, z boku moje własne

 Glina niestety okazała się być kiepsko wyrobiona i wzięła i popękała W związku z czym kaczucha była z jednej strony przypalona, a z drugiej niedopieczona. Za to wyborni przeszła winem i ziołami i  i tak zeszła błyskawicznie do spółki z resztą drobiu. Kasza też okazała się sukcesem nadzwyczajnym. Z resztą na resztę też nikt nie narzekał. :D Ostatecznie w sensie każdym po za matrymonialnym wolną żem jest niewiastą :D

Podczas dni kolejnych jednym z moich zajęć (jako Gythii) było wróżenie z run, tudzież sprzedaż amuletów runicznych turystycznej stonce. Podobno niezła żem jest :D Z drugiej strony to interesujące, jak dużo potrafią ludzie powiedzieć o sobie i swoim życiu kompletnie obcej osobie.

Ja chyba zasadniczo dobrze słucham. Od zawsze. Często zdarzało mi się, że po raz pierwszy spotkana osoba, nawet przypadkowy rozmówca np. w tramwaju zaczynał mi opowiadać historię życia z intymnymi szczegółami. Ale wciąż nie przestaje mnie to zaskakiwać. 

Wkurzające jest to, że dobrego słuchacza raczej nie ma kto wysłuchać. Kiedyś, kiedy miałam większą potrzebę "wygadywania" się, odczuwałam to dość boleśnie. Minęło z wiekiem. Ale coś jest w tym, że większość z nas chce mówić, a słuchać - niewielu. 

Ja lubię słuchać. Lubię dowiadywać się jak myślą ludzie. Nie lubię, kiedy proszą mnie o radę. Nie radzę. Z zasady. Nie moje życie, nie moja odpowiedzialność. Howgh!



Ten  Wolin to dla mnie - kalejdoskop ludzkich typów, historii, tygiel emocji i siatka napięć międzyludzkich. Interesujące, frapujące, trudne.



I na co się tu zdecydować??? (co by zakupić... jeszcze :D)
Konkurs fryzur wikińskich

W tej wersji lubię Percivala :)

W sąsiedztwie naszego obozu odnalazłam kolejnego dziecięcego idola. Stanisław. Lat około 3, obszyty na historycznie.
Podczas rozbijania obozowiska przez jego rodziców uskuteczniał rundki wokół namiotu (jakieś milion pięćset) i drewnianym młotkiem dobijał śledzie (z wyraźnym podobaniem). Po czym wlazł na ławkę i zaczął... szczekać. Na mamę. I tak miał do końca zlotu. Cudowne, śmiałe, spontaniczne, bezproblemowe dziecko. Podziwiałam rodziców, którzy oprócz niego mieli jeszcze ze sobą kompletnego oseska i przeżyli pomimo dźwięków niemieckiego i naszego (tak, nasi wojowie też lubią miód i okowitkę) obozu.

Na zlocie był też fireshow. Poszliśmy obejrzeć, ale basy nagłośnienia okazały się tak przesterowane, że progenitura zaczęła gwałtownie wierzgać, w związku z czym po podglądnięciu jednego numeru (wachlarze) i kawałka (zianie i kawałek kija) salwowaliśmy się ucieczką.
Dziewczyny z wachlarzami były świetnie zsynchronizowane, miały ładną choreografię (praca nóg ciut gorsza od naszych ;) ) i cudowną płynność ruchów. Już wpadałam w kompleksy, kiedy usłyszałam, że ruszają się prawie tak dobrze jak my :):):) Samoocena skoczyła mi o 500% Kochane Kochanie Moje :*:*:*

Kramy Wolina okazały się być kopalnią inspiracji. W planach mamy krosna, łóżko i lampiony z zakupionej na ten cel pergaminowej skóry. Przy okazji zakupu skóry wpadłam na pomysł stroju dla Pumpernikla. Otóż na tym samym kramie mieli wyprawione w całości skóry borsuków. Paltocik z uszatym kapturkiem jak marzenie :D:D:D. Przemko tylko od razu stwierdził, że nie będzie można w nim Pumpernikla puszczać samopas do lasu, bo ustrzelą :D

 Przy kolejnym kramie skórniczym prawie wymieniliśmy naszą Klucznicę na dwa (przepiękne) srebrne lisy (600pln sztuka). Dowiedzieliśmy się, że do jej obowiązków jako niewolnicy należałoby masowanie stóp Pani, pleców Pana, wyprawianie dzieci do szkoły, sprzątanie i gotowanie kolacji. Wtedy mogłaby zjeść śniadanie. Dalsze targi doprowadziły do przedwstępnej umowy kupna/sprzedaży wszystkich naszych obozowych facetów (po za Przemkiem, którego postanowiłam zachować sobie dla przyjemności). Tu cena była niższa - dwóch niewolników za jednego lisa. Ostatecznie jednak wróciliśmy do domu w pełnym składzie i bez lisów.

Nabyliśmy jeszcze nieco wełny i kolczyki (maj preszszszszessssssss :D).


Podczas bitwy Przemek zrezygnował z walki na rzecz sędziowania. Za co jestem niesłychanie wdzięczna losowi, bo mimo bezgranicznej ufności w jego umiejętności, trochę bym się jednak denerwowała. Zwłaszcza obserwując jak znoszą z pola bysia z rozwalonym oczodołem, czy innego, ćwierćprzytomnego po ciosie w czerep. To naprawdę nie jest bezpieczna zabawa. Chociaż emocjonująca jak... coś barrrdzo emocjonującego.

Mogłabym jeszcze pisać i pisać. O suszonych żabach, o braku zasłonek w prysznicach z zimną wodą i małej ilości kranów (Nic nie rozgrzewa tak, jak lodowaty prysznic o 6 rano. A tylko wtedy można się było dostać doń bez kolejki. Za to później już wszystko wydaje się cudownie ciepłe.). O cudownych snach na owczych skórach, Niemcu przyprawionym (z zaskoczenia) chyba o trwały uraz psychiczny, bo wpadło mu do głowy o 5 rano lać za naszym namiotem (po raz kolejny) i dowiedział się (bardzo dokładnie) co o tym myślę. O pogodzie decydującej o prawie wszystkim, o wózkach (kiepski pomysł w tłoku i nie zamierzam wypróbowywać, nawet do wożenia bagaży) i chustach (duuużo ich było), pływaniu drakkarem, spotykaniu starych znajomych i poznawaniu nowych, o tym jak fajnie jest, kiedy uśmiechają się do ciebie ludzie widziani po raz pierwszy w życiu i nie mówiący Twoim językiem, i o wielu, wielu jeszcze sprawach. Ale to może innym razem.

P.S. Już wiemy kim jest Pumpernikiel :D Ale powiemy dopiero na Brzuszkowym :D:D:D
Pin It Now!